Reklama

Ludzie

Epidemiolog Jolanta Kluz-Zawadzka: Śnią mi się tam-tamy [ARCHIWUM]

Alina Bosak
Dodano: 27.11.2020
44678_zawadzka
Share
Udostępnij
Głód wiedzy nie mija. Do Afryki jeździ nie tylko po to, by leczyć pacjentów Szpitala Misyjnego w Kifangondo w Angoli. Także – aby być lepszym lekarzem. Doktor Jolanta Kluz-Zawadzka z Rzeszowa, epidemiolog, specjalista chorób wewnętrznych, chorób zakaźnych i wolontariuszka misyjna, uważa, że im człowiek wyżej wspina się po drabinie wiedzy, tym więcej nabiera pokory. Walka z epidemiami jest prawdziwym wyzwaniem, szczególnie w Afryce. Przyznaje, że po nocach śnią się jej dźwięki tam-tamów i maleńcy pacjenci – chore afrykańskie dzieci, uśmiechnięte przez łzy. Czasami wstyd jej za białego człowieka.  
 
Zarodziec malarii to największy kiler. Co roku z jej powodu umierają w Afryce 2 miliony ludzi. Medycyna wciąż nie potrafi poradzić sobie z chorobą, która ponad sto lat temu trafiła do powieści Sienkiewicza „W pustyni i w puszczy”. Wprawdzie Staś uratował życie Nel chininą, ale to niestety za mało na śmiercionośny zarazek. Lek. med. Jolanta Kluz-Zawadzka spotyka go podczas każdej podróży do Afryki. – Malarię przenosi aż 58 rodzajów komarów – tłumaczy. -To choroba pasożytnicza, wywoływana przez pierwotniaka Plasmodium malariae. Jest 5 gatunków malarii. Piąty odkryto w Indiach, gdzie nosicielem jest małpa człekokształtna. Groźny pierwotniak wciąż „ucieka” badaczom. Ma bardzo dużą zdolność do zmiany i nabywania lekooporności – leki wcześniej skuteczne przestają działać. Na chininę niektóre pasożyty się uodporniły. Trzeba było stworzyć półsyntetyczny środek. Potem musiano dodawać do tego inne leki, np. z rodziny sulfonamidów. Ale i do tego plasmodia się przyzwyczaiły i znów wracamy do chininy. Preparat z drzewa chinowego jest bardzo gorzki, jak wyciąg z piołunu, naszej rodzimej artemizji, która była stosowana na malarię w Polsce. Mieliśmy rodzimą odmianę malarii jeszcze do lat 60. XX wieku, obecnie może być „zawlekana”. Każda strefa klimatyczna ma jakieś antidotum na występujące w niej choroby. Wystarczy sięgnąć do sztuki dawnych zielarzy – ludzi, którzy mieli wiedzę praktyczną, wynikającą z obserwacji przyrody.    
 
Równie trudny do pokonania, bo wciąż mutujący się, jest wirus HIV, kolejna zmora Afryki – zabójca szczególnie małych dzieci, kobiet w ciąży i osób z obniżoną odpornością. W klimacie z niedostatkiem wody szerzą się także biegunki, trąd, gruźlica, gorączki krwotoczne, jak np. denga. Na to cierpią pacjenci Jolanty Kluz-Zawadzkiej ze Szpitala Misyjnego im. św. Łukasza w Kifangondo w Angoli. Do prowadzonego przez Ojców Werbistów ośrodka po raz pierwszy wyjechała w 2007 roku. Miała wtedy specjalizację z chorób wewnętrznych, chorób zakaźnych, epidemiologii, ukończony kurs atestacyjny z chorób tropikalnych oraz uprawnienia do leczenia zakażonych wirusem HIV i chorych na AIDS. – Praca w Afryce uczy wielkiej pokory – mówi epidemiolog. – Praktykuję medycynę od tylu lat, ale w tamtych warunkach muszę dochodzić do diagnozy inaczej niż tutaj. Teoretyczna wiedza nie zawsze wystarczy – trzeba daną chorobę zobaczyć w miejscu, w którym się rozprzestrzenia. W wielu zawodach tak jest – uczymy się do końca życia. Z nabywaną wiedzą rośnie też pokora. Na początku myślisz, że dużo wiesz, ale wchodząc coraz wyżej, rozszerzasz horyzont i zaczynasz dostrzegać, jak wielu rzeczy także nie wiesz. I dobrze. Pokora jest potrzebna, bo skłania do dalszych poszukiwań, dociekań, uczenia się od innych.
 
Osłuchiwanie przez trąbkę i opowieści o karmicielach wszy

– Bardzo chciałam być archeologiem. Ale rodzice – nauczyciele dość tradycyjnie podchodzili do kwestii zawodów odpowiednich dla kobiet. Byli dla mnie autorytetem. Uległam namowom i zgodziłam się zdawać na medycynę – wspomina Jolanta Kluz-Zawadzka moment, kiedy kończąc Liceum Ogólnokształcące nr 2 w Łańcucie żegnała się z marzeniami o pracy przy wykopaliskach. Za pierwszym razem nie dostała się. Chociaż wydawało jej się, że liczba punktów, jakie zdobyła na egzaminach wstępnych, była odpowiednia. Dlatego „obraziła się” na Kraków i po roku złożyła podanie o przyjęcie na Akademię Medyczną we Wrocławiu. Już wiedziała, że na widok krwi nie zemdleje. Miała za sobą praktykę w łańcuckim szpitalu, do którego została przyjęta dzięki uprzejmości jego twórcy i dyrektora – Stanisława Duhla, zarazem ordynatora chirurgii. – Zasiliłam szeregi personelu gospodarczego, ale doktor Duhl bardzo często brał mnie na salę operacyjną, abym decyzję o studiowaniu medycyny podjęła z pełną świadomością – mówi doktor Kluz-Zawadzka.  
 
Wrocław okazał się wspaniałym miejscem. Na uczelni wykładali przedwojenni profesorowie  Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie. Wśród nich legenda – prof. Antoni Falkiewicz. – Miał swój gabinet w klinice chorób wewnętrznych. Wszyscy go bardzo szanowali. Nigdy nie używał słuchawek, ponieważ uważał to za zaprzeczenie sztuki lekarskiej. Uczył nas osłuchiwać pacjentów fonendoskopem, przypominającym wykonany z drewna lejek. Przykładał go do klatki piersiowej pacjenta, drugi koniec zbliżał do ucha i pokazywał, że można w ten sposób wykryć rzeczy, których nawet rentgen nie ujawniał. Potrafił także co do milimetra „wypukać” np. jamę pogruźliczą. Na gruźlicę chorowało wielu wyniszczonych wojną ludzi – wspomina Jolanta Kluz-Zawadzka.
 
Studenci „klepali” biedę, ale atmosfera była bardzo serdeczna. – Profesorowie pożyczali nam podręczniki. Kliniki mieściły się w starych, poniemieckich budynkach. Wrocław był przed wojną znanym ośrodkiem naukowym i medycznym. Dokonano tam wielu odkryć, np. przeprowadzono pierwsze operacje metodą profesora Mikulicza, pierwsze założenie gastroskopu. 
 
Egzamin z biologii zdawała u prof. Zbigniewa Stuchlego, który w czasie wojny pracował w dziale produkcji szczepionki przeciwko tyfusowi w Instytucie Rudolfa Weigla we Lwowie. O profesorze Weiglu napisano już niejedną książkę. Nie tylko wynalazł szczepionkę przeciwko tyfusowi plamistemu, ale i dzięki niej uratował w czasie II wojny światowej wielu działaczy podziemia przed niemieckimi represjami we Lwowie. Zatrudniał ich jako karmicieli wszy. Wszy hodowano, ponieważ były nosicielami drobnoustrojów wywołujących tyfus, wykorzystywano je przy produkcji szczepionki. W koszarach i okopach tyfus szerzył się szybko, dlatego Niemcy traktowali Instytut Weigla z szacunkiem. Potrzebowali szczepionki i proponowali jej twórcy przeniesienie badań do Berlina. Odmówił, chociaż miał korzenie austriackie. Po wojnie opuścił Lwów, by zamieszkać w Polsce. Niesprawiedliwie oskarżany o współpracę z okupantem nie od razu odnalazł się w nowej rzeczywistości. Po krótkim pobycie w Krakowie wyjechał do Poznania i podjął pracę na tamtejszej akademii.   
 
– O pracy w Instytucie prof. Weigla, prof. Stuchly nie raz nam opowiadał – mówi doktor Kluz-Zawadzka, wracając myślami do czasów studiów. – Zamykaliśmy się w sali po zajęciach, słuchając z zapartym tchem. Karmicielom wszy pudełeczka z insektami umieszczano pod pachami, w zgięciach kolan lub łokci. Były uplecione z cieniutkiego jak włos drutu. Ślady po karmieniu wszy zostawały do końca życia. Widziałam je, były nie do wygojenia i już zawsze utrzymywał się w tym miejscu świąd.
 
Poparzeni górnicy z jastrzębskich kopalni

Na studiach nasłuchała się wielu niezwykłych opowieści. Nie tylko dotyczących historii medycyny, ale i ludzkiego losu. To był szkoła życia. Nie ostatnia. Wraz z mężem, również lekarzem, po roku pracy we Wrocławiu przeniosła się do Jastrzębia-Zdroju. Ogromny szpital dla górników Edward Gierek dostał w darze od Szwecji. W okolicy królowały kopalnie węgla „metanowe”. Często dochodziło do wybuchów, w których ginęli ludzie. – Do szpitala trafiali ci, którym udało się przeżyć, ale w ciężkim stanie. Mieli liczne urazy, oparzenia – byli poddawani poważnym operacjom. W tamtych czasach tego nie nagłaśniano, ale my mieliśmy pacjentów po wypadkach na co dzień. Operacje odbywały się w dzień i w nocy. Nie wszystkich udawało się uratować. To nauczyło mnie wielkiej pokory wobec życia i medycyny. Byliśmy z mężem młodzi, z niewielkim doświadczeniem i głową naładowaną teorią, ale mieliśmy szczęście pracować obok znakomitych ordynatorów. Wpierw pracowałam jako anestezjolog w Klinice Intensywnej Terapii i Anestezjologii, ale gdy spodziewałam się dziecka, przeniosłam się do Kliniki Nefrologii i Dializoterapii. Tam rozpoczęłam specjalizację z chorób wewnętrznych. 
 

Powrót do Łańcuta to była duża zmiana. Mały szpital, duże wyzwania, ale atmosfera rodzinna.  Miało to też swoje plusy. Wszyscy wszystkich znali, każdy sobie pomagał. Rodzice wspierali nas w opiece nad dziećmi.  Od 12 lat pracuję w Rzeszowie, ale Łańcut zawsze wspominam z dużym sentymentem. Tam też zaczęłam specjalizację w chorobach zakaźnych – początek drogi, która zaprowadziła mnie do Afryki – mówi dr Kluz-Zawadzka.
 
Do oddziału zakaźnego łańcuckiego szpitala często trafiali misjonarze z krajów tropikalnych. Gdy raz na trzy lata przyjeżdżają na urlop do Polski, w zimnym klimacie ujawniają się choroby, którymi zarazili się w ciepłych krajach. Wielu z nich ma ciężkie napady malarii.  Chcąc pogłębić wiedzę na temat chorób tropikalnych odbyłam kurs atestacyjny w Instytucie Medycyny Morskiej i Tropikalnej w Gdyni. Tam prof. Wacław Nahorski, krajowy konsultant medycyny morskiej i tropikalnej, zaproponował mi, by jechać do kliniki w Angoli, w zastępstwie za innego lekarza.
 
Zdecydowała się na wyjazd, w przeciwieństwie do męża, który oświadczył, że na taką podróż się nie zgadza. Znaleźli się jednak sojusznicy afrykańskiej misji. – Synowie przekonali męża i pojechałam do Afryki – zdradza doktor Kluz-Zawadzka. Jeździ tam już od 12 lat, co roku, mąż też kilkakrotnie jej towarzyszył. – Chociaż to trudny i niebezpieczny, ale piękny kraj, złapałam bakcyla. Po nocach śni mi się dźwięk tam-tamów i maleńcy pacjenci – chore afrykańskie dzieci uśmiechnięte przez łzy.   
 
Bałam się pierwszej podróży, ale odbyłam ją z wracającym z urlopu o. Andrzejem Fecko. Z jego inicjatywy w 1986 roku misjonarze werbiści założyli Centrum Medyczne św. Łukasza w Kifangondo. Leczą tam ubogich, cierpiących na ciężkie i przewlekłe choroby m.in. malarię, gruźlicę i HIV/AIDS.  28 września 2007 roku wysiadałam na lotnisku w Luandzie.  Była czarna noc i tropikalny, ponad 40-stopniowy upał. Wszędzie gryzące komary. Z lotniska zabrała nas s. Marta Sojka, misjonarka z Katowic, która w Afryce pracuje już ponad 25 lat.
 
Szpital stoi na terenie misji ojców Werbistów. 10 kilometrów dalej znajduje się dom dla sierot – dzieci wojny. W Angoli wojna trwała 35 lat i nadal nie jest spokojnie. – Tym domem opiekują się afrykańskie siostry zakonne, u nich mieszkałam – opisuje lekarka. – O. Fecko uważał, że to miejsce będzie lepsze niż mieszkanie przez kilka miesięcy w szpitalu, obok ciężko chorych pacjentów. Miał rację. 
 
W szpitalu jest 30 miejsc – oddział dla dzieci i dorosłych. W dodatkowym pawilonie, wybudowanym z funduszy WHO, polskiej ambasady i polskiego ministerstwa spraw zagranicznych, znajduje się 16 łóżek dla zakażonych wirusem HIV i chorych na AIDS. – Afryka sub-równikowa wymiera z powodu tego zakażenia – mówi epidemiolog. – W Kifangondo mamy też laboratorium, aptekę i rentgen – w osobnym budynku. Chociaż klisze suszone są na słońcu i nieraz odczytujemy zdjęcia pobrudzone czerwoną, afrykańską ziemią, to aparat do zdjęć jest najwyższej klasy, ufundowany przez oo. Werbistów. Mamy tam kroplówki dożylne i najnowsze antybiotyki, takie jak podawane w Polsce. Jestem pełna uznania dla Polaków, polskiej ambasady i dyplomatów – państwa Urszuli i Piotra Myśliwców, za udzielaną pomoc. W Angoli działa ok. 10 misji werbistowskich. Każda z nich prowadzi jakąś działalność charytatywną, jak szkoła, izba położnicza, ambulatorium czy szpitalik. Starają się pomóc każdemu, ale to kropla w morzu potrzeb. 
 
Każda pomoc się liczy. Przykładem jest misja w Kakolo, na północnym wschodzie Angoli, gdzie pracuje o. Krzysztof Ziarnowski, pochodzący ze Stalowej Woli. Dzięki pomocy międzynarodowej sfinansowano wykopanie studni – w skale, na głębokości 120 metrów. Wcześniej wodę musiano wozić 15 km z rzeki. Deszcz pada raz na dwa lata. Misja otworzyła tam szpitalik i internat dla dziewczynek – prowadzony przez siostry.  
 
Do Angoli dr Kluz-Zawadzka zabiera też młodych lekarzy, by pokazać, jak wygląda tam życie i medycyna i w jakich wspaniałych warunkach my żyjemy. W Afryce trzeba rozpoznawać i leczyć choroby bez tomografii komputerowej, komputera, porządnego USG.  Czy boi się tropikalnych chorób? – Wszędzie mogę zachorować – odpowiada doktor Kluz-Zawadzka. –  Szczepię się na żółtą gorączkę. Bez tego, by mnie do Angoli nie wpuścili. To wspaniała, bardzo skuteczna szczepionka. Wystarczy zaszczepić się nią raz na 10 lat, a na dur brzuszny raz na trzy lata. Nie na wszystko są szczepionki. Na miejscu trzeba przestrzegać pewnych zasad, np. kiedy przywożą nam wodę z rzeki, w której widać pływające larwy komarów, to do mycia zębów, jedzenia, gotujemy ją przez godzinę. 
 
Ale nie narzeka, bo uważa, że i tak ma tam luksusy, o których miejscowi mogą pomarzyć. Woda do misji jest dowożona beczkowozem – nie trzeba po nią iść kilometrami i nosić ciężkich baniek na głowie, jak kobiety i dzieci. Nauczyło ją to wielkiego szacunku do wody. Kiedy wraca, używa jej tak, by nie marnować ani kropli. Podróże do Afryki uświadamiają, jak szczęśliwym kontynentem jest Europa. Owszem, są i u nas obszary biedy, ale są świetnie rozwinięte różne formy pomocy. Nie mamy skorpionów, żmij jak czarna mamba, tropikalnych chorób i ciągłych wojen. – W Afryce wciąż gdzieś toczy się wojna, bo ten kontynent to bardzo łakomy kąsek dla wielu grup interesów, z powodu naturalnych bogactw. W Angoli, tuż przy brzegu oceanu, jest ropa. Jest też kadm, cez, diamenty, cenne drewno i inne surowce. Afryka jest bardzo bogatym lądem. Czasem te bogactwa eksploatuje się w sposób rabunkowy. Wybuchają bratobójcze wojny podsycane przez obce kapitały. To może budzić w "białych ludziach"  poczucie winy wobec mieszkańców Afryki. Wiadomo, że nie wszystko jest naszą winą, wielu ludzi chce pomagać. Dlatego m.in. tam jeżdżę. Dumna jestem z Polaków. Kiedy była wojna, wiele rządów wycofywało swoich przedstawicieli m.in. z placówek medycznych, a nasi zostawali. 
 
Historia pomaga tropić wirusy
 
Nie żałuje, że nie została archeologiem, chociaż to nadal jej pasja. – Będąc lekarzem mogę pomóc wielu osobom. A zainteresowanie historią epidemiologowi pomaga zrozumieć chorobę – uśmiecha się lek. med. Jolanta Kluz-Zawadzka. – Już 100 lat temu francuski bakteriolog Charles Nicolle, pracujący przez wiele lat w północnej Afryce, napisał książkę pt. „Narodziny, życie i śmierć chorób zakaźnych”. Udowadnia w niej, że jeśli zwalczymy jakąś chorobę, na przykład poprzez szczepionki czy leki, jej miejsce zajmą inne. Przyroda zapełni tę próżnię. Obawiamy się, że ruchy antyszczepionkowe mogą doprowadzić do powrotu "starych" czy wyplenionych już chorób.       
 
Działania te skutkują czasem chorobą lub śmiercią osób nieodpornych, jak dzieci z nowotworami i chorobami krwi. – Chronimy ich poprzez odporność populacyjną – tłumaczy doktor Kluz-Zawadzka. – Wśród osób zaszczepionych dziecko z obniżoną odpornością może czuć się bezpiecznie, nie narazi się na ospę, odrę itp. Równie bezbronni są dorośli z chorobami z autoagresji, onkologicznymi, po przeszczepach narządów. Szczepiąc się chronimy ich i siebie. Straszenie szkodliwością szczepionek jest niemądre. Każdy lek, nawet witaminy, może wywołać skutki uboczne, szczepionki też.  Kłamstwem jest jednak, że zawierają rtęć.  
 
Epidemie zabijają od wieków. Są w tym „lepsze” niż uzbrojony człowiek. Konkwista hiszpańska zawlokła do obu Ameryk ospę prawdziwą. Wiemy o krwawym potraktowaniu Indian przez najeźdźców. Ale to ospa w ciągu kilku lat zabiła ok. 25 mln rodzimych Amerykanów. Podczas I wojny światowej w trakcie działań wojennych zginęło ok. 20 mln osób, a na grypę hiszpankę, która natrafiła na osłabionych, głodujących po tej wojnie ludzi – zmarło ok.100 mln osób. – Nazwano ją hiszpanką, ponieważ Hiszpania, będąc krajem neutralnym, na falach eteru wzywała pomocy, informując, iż ludzie umierają na jakieś ciężkie, krwotoczne zapalenie płuc – opowiada dr Kluz-Zawadzka i zaraz przechodzi do kolejnej opowieści:    
 
W 1348 roku wybuchła w Europie epidemia dżumy, czyli czarnej śmierci. Została zawleczona  przez statek, który wiózł znad Morza Czarnego korzenie i inne towary z Orientu i Jedwabnego Szlaku. Na Morzu Śródziemnym, w porcie Marsylii, miał wymienić załogę i płynąć dalej do Aleksandrii w Afryce. We Francji nikt jednak nie chciał na ten statek się zaciągnąć, gdyż opuściły go szczury. Statek popłynął z tą samą załogą dalej i rozbił się. Ale nie dlatego, że tak mówiły przesądy, tylko dlatego, że marynarze zaczęli chorować na dżumę. Szczury te rozniosły dżumę na całą Francję, a stamtąd na kolejne kraje. Czarna śmierć w ciągu kilkunastu lat spowodowała, że zmarło ok. 75 mln osób. Właściwie ta epidemia była cezurą czasową między średniowieczem a odrodzeniem. Wymarły całe pokolenia, następne  patrzyły już inaczej na świat…
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy