„W niczym nie przypominał wiejskiego chłopaka. Drobny, szczupły, skupiony intelektualista o dużej dojrzałości sądów (…) Powaga stanowiła nieodłączny atrybut jego twarzy. Kiedy jadł zupę, podnosił łyżkę do ust takim gestem, jakby czynił zaszczyt zupie, że raczy ją konsumować. Sylwetkę miał zawsze wyprostowaną, sztywną, był ucieleśnieniem mózgowca, nie zmysłowca, nosiciel treści wyłącznie intelektualnych” – tak wspominał go Jalu Kurek. Zdaniem innych, wyglądał jak olimpijczyk albo „własny pomnik na cokole”. Julian Przyboś, urodzony w Gwoźnicy Dolnej (gm. Niebylec): w historii literatury jeden z najważniejszych poetów XX wieku. Dla gwoźnickich rodaków wpływowy pan z Warszawy, dla wielu członek PZPR, dla Tadeusza Różewicza mistrz, dla córki Uty czuły ojciec, który nauczył ją żyć w zachwycie.
Dla Podkarpacia jest… wstydliwy. Podczas gdy znani poeci mają swoje muzea, pod ich nazwiskami przyznawane są nagrody literackie, a miejsca, skąd się wywodzą, stają się atrakcyjne turystycznie, Przyboś ma… skromne muzeum (z powodu remontu nieczynne od kilku lat) i dwie biblioteki (w Strzyżowie i Przeworsku) pod swoim imieniem. Z pewnością niepopularność Przybosia w rodzinnych stronach związana jest z jego przynależnością do PZPR, z której ostatecznie po kilku latach wystąpił, ale czy ten fakt powinien przekreślać pamięć o jego dorobku i wpływie na kształt poezji?!
Bosy, wrażliwy, szczęśliwy
Urodził się 5 marca 1901 roku w Gwoźnicy Dolnej jako piąte z siedmiorga dzieci małorolnego chłopa Józefa Przybosia i Heleny z Petyniaków. – Tata opowiadał o pastuszym życiu w Gwoźnicy, bo jako dziecko pasał tam krowy; o zabawach wiejskich chłopaków. Jego dzieciństwo w Gwoźnicy było ubogie, ale szczęśliwe, myślę, że w dużym stopniu dzięki mojej babce Helenie, która była dobrą i mądrą kobietą. Potrafiła dostrzec niezwykłe uzdolnienia swojego syna i mimo przecież niełatwej sytuacji materialnej, wykształcić go – wspomina jego córka Uta Przyboś, warszawianka, poetka, malarka.
Od najmłodszych lat zdradzał talent i wielką wrażliwość, mimo że warunki, w jakich dorastał, były bardzo surowe – do czasów szkolnych nie miał butów! Szczęścia szukał w prozaicznej codzienności, np. w zapachu siana i świetle księżyca. Podobnie jak rówieśnicy czerpał radość z pieczenia ziemniaków w ognisku czy strzelania batem, a jednak różnił się od nich. W dzieciństwie przeprowadzał ćwiczenia duchowe, w efekcie których raz doznał mistycznego spotkania z aniołem w gwoźnickim kościele, o czym napisał po latach w „Zapiskach bez daty”. Jego poetycka wyobraźnia dawała upust we wczesnej młodości – wraz z młodszym bratem Władkiem kilkakrotnie widzieli malutką karocę, zaprzężoną w konie z kłaniającym się stangretem i damami w środku, jak przejeżdżała wzdłuż ścian pod powałą. Młody Julian podobno posiadał też dar pozwalający mu widzieć kto, skąd i w jakiej sprawie miał przyjść.
Z Gwoźnicy do Rzeszowa szło się na piechotę przez bezdroża wiele godzin. Ile razy musiał przemierzać tę trasę Julian Przyboś po tym, gdy jako dwunastolatek dostał się do tamtejszego gimnazjum (obecnego I LO)? W 1920 roku zdał w rzeszowskim gimnazjum maturę, która była przepustką do dalszej edukacji – na polonistyce na Uniwersytecie Jagiellońskim. Tam wspólnie z bratem Stefanem odtworzył akademickie Koło Literacko-Artystyczne, które bracia Przybosiowie następnie przekształcili w Klub Akademicki "Dionizy". Bracia mieli duży wpływ na życie krakowskiego środowiska literackiego, a Julian wkrótce został najwybitniejszym przedstawicielem Awangardy Krakowskiej.
„Na kawałku ojcowizny wiersz najlepiej się udał”
Stosunki z Gwoźnicą nieco się rozluźniły przez studia, a następnie pracę w Sokalu, Cieszynie i Lwowie, choć zawsze chętnie wracał tu na wakacje. Na dłużej zatrzymał się w rodzinnej wsi po tym, jak w październiku 1941 roku został aresztowany przez gestapo, a następnie uwolniony dzięki staraniom pierwszej żony Bronisławy. Zaszył się na wsi, pomagając w pracy na roli w gospodarstwie swojego ojca i brata aż do jesieni 1944 roku. Tu przyszła na świat jego pierwsza córka, Wanda. Pobyt w Gwoźnicy był owocny, o czym można wyczytać w wierszu pt. „Żyjąc sobie spacerem”: „Na kawałku ojcowizny wiersz najlepiej się udał” – mówi podmiot liryczny. Powstało tu wiele z wierszy opublikowanych w tomikach „Póki my żyjemy” (1944) i „Miejsce na ziemi” (1945).
Po wojnie jako sympatyk władzy ludowej zaangażował się w odbudowę życia kulturalnego i od tej pory jego kontakty z Gwoźnicą były coraz rzadsze. Zamieszkał w Krakowie, potem w Szwajcarii, wreszcie w Warszawie, pełniąc różne funkcje urzędnicze. Jego córka Uta przyznaje, że ojciec nie lubił pracy biurowej. – Pamiętam, że chodził wyprostowany, z podniesioną głową, trochę jakby obok rzeczywistości. Nie był typem „gryzipiórka” zgarbionym nad biurkiem, kochał otwarte przestrzenie, lubił sport: pływał, jeździł na nartach, nigdy nie poleciał szybowcem, ale wielokrotnie mówił jakie to musi być wspaniałe czuć pod sobą powietrze – wspomina.
Julian Przyboś i Uta Przyboś. Reprodukcja Tadeusz Poźniak
Uta jest trzecią z kolei córką poety i jedyną z drugiego małżeństwa z Danutą Kulą. Urodziła się, gdy miał 55 lat; spędziła z nim jedynie czternaście następnych. – Nie był typem tatusia, który gotuje zupki, chociaż nie… pamiętam jedną. Ugotował dla mnie zupę mleczną z jedną dużą kluską, choć klusek powinno być w niej więcej. Do dziś nie lubię zup mlecznych… Tata dużo mi czytał i zwracał uwagę na to co ja czytam; „przerabianie” szkolne nie obrzydziło mi ani „Pana Tadeusza”, ani powieści Sienkiewicza. Chadzał ze mną na spacery, pokazywał wspaniałość świata, nadawaliśmy imiona drzewom. Myślę, że nie mówiąc o tym, wraz z moją mamą nauczył mnie żyć w zachwycie. Był człowiekiem zdyscyplinowanym, miał w sobie taki wewnętrzny spokój i ład, ale też i czujność poetycką – mówi o ojcu.
Po tym jak na stałe zamieszkał w Warszawie, w Gwoźnicy ludziom wydawało się, że jest potężny i wpływowy. Niektórzy mieli mu za złe, że nie załatwił asfaltowej drogi dla wsi, choć sam wraz z rodziną mieszkał w pięćdziesięciometrowym mieszkaniu w bloku. Żył problemami rodzinnej wsi i jej mieszkańców. Do Gwoźnicy planował wybrać się jesienią 1970 roku wspólnie z żoną i córką, bo miał tam być kręcony o nim film. Nie zdążył. Zmarł na serce 6 października 1970 roku podczas przemawiania w czasie zjazdu tłumaczy literatury polskiej. Na serce chorował od czasów niewoli u bolszewików w 1920 roku (Przyboś był jednym z „orląt lwowskich” w 1919 roku, brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej w 1920 r.- przyp. red.), a może jeszcze wcześniej? Podobno, kiedy jeszcze był w łonie matki, w ognisku tragicznie zginęła jego starsza siostra. Matka boleśnie przeżyła tragedię, a to przeżycie miało się odbić na zdrowiu Julka.
W Gwoźnicy na zawsze
Poeta życzył sobie, aby po śmierci jego ciało zostało spalone, a prochy wsypane do Wisły, a jeśli byłoby to niemożliwe, pragnął być pochowany na górze Patria w Gwoźnicy. Ponieważ nie jest to miejsce „grzebalne”, został pochowany na samej górze gwoźnickiego cmentarza. – Wiem, że część rodzinnej wioski nie mogła zaakceptować, że pogrzeb nie był religijny. Podkarpacie jest regionem bardzo religijnym, a mój tata – jak wiadomo – nie był człowiekiem wierzącym. We wczesnej młodości był bardzo wierzący, przeprowadzał nawet ćwiczenia duchowe, miał widzenia mistyczne, ale były to czasy gdy dla wielu „niebo stanęło w płomieniach”. Nie był też indyferentny, jak obecnie wielu ludzi, miał za dużą wiedzę i wrażliwość. Do końca było w nim zmaganie. Tak mi się wydaje – tłumaczy Uta Przyboś. – W wierszu pisał, że chce spocząć „wśród oraczy”, ale czy rzeczywiście tak chciał, skoro myślał o Patrii (najwyższy szczyt w okolicy – przyp. aut.)? A może słowa wiersza były mocniejsze, prorocze?
W artykule wykorzystałam informacje zawarte w książkach: Wspomnienia o Julianie Przybosiu, oprac. i wstęp Janusz Sławiński, Warszawa 1976 oraz „Julian Przyboś. Życie i dzieło poetyckie”, red. St. Frycie.