Reklama

Ludzie

Lora Szafran – krośnianka z jazzowym zacięciem

Elżbieta Lewicka
Dodano: 21.11.2012
373_szafran
Share
Udostępnij
Jedna z największych osobowości polskiej sceny muzycznej. Absolwentka Wydziału Jazzu i Muzyki Rozrywkowej katowickiej Akademii Muzycznej. Zwyciężczyni Międzynarodowego Konkursu Wokalistów Jazzowych w Zamościu, laureatka wielu prestiżowych nagród muzycznych, m.in. Bursztynowego Słowika. Wielokrotna zdobywczyni  pierwszego miejsca w ankiecie czytelników opiniotwórczego pisma Jazz Forum (kategoria: wokalistyka jazzowa).

KORZENIE
 
Rodzice pochodzą spod Krosna, ja jestem rodowitą krośnianką i przy każdej okazji to podkreślam! Olbrzymia część mojej rodziny od strony Mamy mieszka jednak w USA, więc to los zadecydował, że ja mieszkam w Polsce – a mogło być zupełnie inaczej. Urodziłam się w Krośnie, w roku 1960. Jak wiadomo Podkarpacie to nie centrum Polski. Stąd nam wszędzie daleko i dlatego czasami o wiele trudniej zrealizować swoje marzenia.

ZAWSZE MUZYKA


Mój dziadek Stanisław Boczar urodził się w Komborni. Był podobno niezwykle muzykalny i bardzo chciał się uczyć muzyki, ale rodziny nie stać było na taką edukację. Dziadek ponoć chodził grać do lasu na trąbce i w pewnym sensie dopiął swego, ponieważ wylądował w wojskowej orkiestrze dętej, w Stanisławowie i tam się nauczył czytać nuty. Przed wojną założył własną orkiestrę dętą w Komborni. Niestety po wyzwoleniu zdrowie nie pozwalało mu grać na trąbce, więc nauczył się grać na akordeonie. Właściwie przez całe życie utrzymywał się z grania muzyki. Wiele lat później moja mama zaczęła dziadkowi  (czyli swojemu ojcu) podkradać ten akordeon. Sama nauczyła się na nim grać i pamiętam, że często śpiewała różne piosenki akompaniując sobie na akordeonie właśnie. Mama marzyła o nauce w szkole muzycznej, ale znów nie było na to warunków i tak historia jak z dziadkiem w pewnym sensie się powtórzyła.

Czy ja się urodziłam muzykalna? Nie wiem, ale wiem na pewno, że w moim domu rodzinnym dzięki mamie wciąż rozbrzmiewała muzyka. Bardzo chciałam uczyć się w szkole muzycznej i zostałam przyjęta – na akordeon oczywiście – ponieważ rodziców nie było stać na zakup pianina. Ten instrument nie był zbyt fortunny dla małej dziewczynki, więc przepisano mnie na skrzypce, później na gitarę.  Grałam jak umiałam, a jednocześnie śpiewałam w kilku chórach i zespołach, gdzie się tylko dało. „Amerykański" brat mamy przysyłał nam różne płyty. Kiedy już byłam w liceum, usłyszałam „Kind of Blue" M.Davisa! To było dla mnie trochę za trudne, ale niezwykle intrygujące. Natomiast nagrania Elli Fitzgerald i Louisa Armstronga „kręciły mnie" strasznie. Nie wiedziałam oczywiście, co to jest chorus, czy solówka jazzowa, ale postanowiłam się dokładnie nauczyć tego, co słyszałam na koncertowej płycie E. Fitzgerald, więc słuchałam tego bez przerwy, aż w końcu zaczęłam śpiewać z Ellą! W liceum już nie kontynuowałam edukacji muzycznej, głównie z powodu rozlicznych zajęć w chórach i zespołach. Przed maturą doszłam do wniosku, że nie mam na siebie muzycznego pomysłu i postanowiłam zająć się na poważnie historią, albo prawem.

CZAS NA JAZZ
 
Do dziś zastanawiam się, czy to było moje przeznaczenie, czy zwykły przypadek: mąż mojej pani nauczycielki ze szkoły muzycznej, Anny Münzberger, pan Adam, prowadził w Krośnie bardzo znany i uznany zespół przy Krośnieńskich Hutach Szkła, który nazywał się VITRO BAND. To on właśnie zaproponował, abym śpiewała z tym big- bandem. Propozycja była niezwykle kusząca, ponieważ zespół, laureat m.in. prestiżowego w środowisku jazzowym festiwalu jazzu tradycyjnego Złota Tarka, często wyjeżdżał z koncertami na tego typu festiwale i koncerty poza Krosno, nawet na tzw. Zachód. Więc oczywiście skorzystałam z tej jedynej w swoim rodzaju propozycji. To właśnie Adam Münzberger zachęcał mnie do śpiewania – nie tylko w zespole Vitro Band. Wysyłał mnie na różnego rodzaju przeglądy chemików, drzewiarzy itp. Dzięki takim występom, poznawaniu środowiska i zdobywaniu muzycznych szlifów wystąpiłam nawet na OMPP- Ogólnopolskim Festiwalu Piosenki w Toruniu, zajmując miejsce w pierwszej dziesiątce.
 
Dla młodej dziewczyny z dalekiego Krosna, to był wielki sukces. Jednak chęć podjęcia „poważnych" studiów wzięła górę nad muzyką (na krótko) i przystąpiłam do egzaminów na studia prawnicze w Krakowie. Nie zostałam przyjęta, a mój kolega, krajan Roman Syrek, świetny puzonista, którego poznałam w Vitro Bandzie serdecznie namawiał mnie, abym zdawała na Akademię Muzyczną w Katowicach, tam bowiem działał bardzo elitarny, szanowany w Polsce i Europie Wydział Jazzu i Muzyki Rozrywkowej. Ja oczywiście miałam tak wielką tremę, że stosowne dokumenty złożyłam na wydział wokalno-aktorski, nie jazzowy! Dziekanem na tym Wydziale była wówczas prof. Michalina Growiec pochodząca z Jedlicza! Świat jest mały, a moje zażenowanie wówczas… szkoda mówić. Nie weszłam oczywiście w ogóle na ten egzamin i przeniosłam dokumenty na wydział jazzowy (chyba trochę za późno). W rezultacie tych „kombinacji alpejskich" w ogóle nie zostałam studentką Akademii Muzycznej w Katowicach i wróciłam do Krosna, aby grzecznie odbyć roczną praktykę na stanowisku referenta sądowego i zdobyć brakujące mi punkty do studiów prawniczych na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pracowałam też w zespole adwokackim. Trochę jakby na otarcie łez poprosiłam moją „amerykańską" babcię o wizę i o dziwo – dostałam ją, co w tamtych czasach (początek lat 80.) graniczyło z cudem. Już prawie się pakowałam, a moja mama mówi: pojedź no jeszcze raz do tych Katowic, co ci zależy. Posłuchałam, pojechałam i dostałam się na te elitarne studia!

PIERWSZE SUKCESY

Tamte czasy wspominam cudownie. Prawie wszyscy studenci Wydziału Jazzu mieszkali w akademiku, poznałam całe ówczesne, młode środowisko polskiej sceny jazzowej. Słuchaliśmy wyłącznie muzyki jazzowej, dyskutowaliśmy, graliśmy nocne jam sessions, tańczyliśmy do białego rana. Dziś koledzy są mistrzami gatunku i profesorami na naszej uczelni. Tamte czasy to była też twarda szkoła życia i konsekwentnego dążenia do celu. Już wiedziałam, że muzyka jest całym moim życiem. Zdawałam sobie sprawę, że po studiach nie mogę wrócić do Krosna, bo to będzie oznaczało moją śmierć artystyczną. Odkładałam niemal wszystkie zarabiane na koncertach złotówki i dewizy, aby zgromadzić środki na zakup mieszkania w Warszawie.
 
W 1984 przyszedł pierwszy, spektakularny sukces – I miejsce na Międzynarodowych Spotkaniach Wokalistów Jazzowych w Zamościu. Niemal od razu zaistniałam jako objawienie polskiej wokalistyki jazzowej na łamach najważniejszego dla krytyków i odbiorców jazzu pisma, czyli Jazz Forum. Były propozycje wywiadów i koncertów. Poznałam Grażynę Auguścik (od lat mieszka i działa w Chicago), która zaproponowała mi śpiewanie w Playing Family, który to zespół niebawem zmienił się w Swing Orchestra Cracow. Nigdy nie odmawiałam przyjazdów na koncerty, choć czasem trzeba było przemierzyć sporo kilometrów. Nie wyobrażałam już sobie mojego życia bez śpiewania. Oczywiście nadal studiowałam, a w naszym muzycznym akademiku zaczęły powstawać znane do dziś zespoły, m.in. Walk Away, czy  New Presentation. Mam więc na swoim koncie współpracę z nimi, koncerty i oczywiście nagrania płytowe.

IŚĆ ZA CIOSEM

Zbyszek Jakubek, który pochodzi spod Rzeszowa, napisał przepiękną kompozycję „Magia" i zaaranżował ją na duet: Mietek Szcześniak i ja. Myślę, że to znów było szczęśliwe zrządzenie losu, ponieważ Mietek poznał mnie z kompozytorem, Jerzym Jarosławem Dobrzyńskim i autorką tekstów Justyną Holm – wtedy to byli topowi twórcy w polskim show biznesie. Justyna uparła się, że napisze dla mnie tekst, Jarek muzykę i że koniecznie powinnam zaśpiewać piosenkę „Kropka nad i " w Opolu! Nie chciałam, ale w końcu dałam się namówić i zdobyłam nagrodę dziennikarzy (1988). Dwa lata później Justyna i Jarek postanowili wysłać mnie na festiwal do Sopotu! Nie wyobrażałam sobie zupełnie tego występu – zwłaszcza, że tam znów czekał mnie konkurs. Zaśpiewałam jednak najlepiej, jak umiałam i wygrałam wszystko: dzień polski i dzień zagraniczny. Oprócz słynnej statuetki Bursztynowego Słowika dostałam też… bryczkę, której raczej nie mogłam postawić pod blokiem w Warszawie, więc po długich perturbacjach z organizatorami udało się (z dużą dopłatą) zamienić tę bryczkę na pierwszy w moim życiu samochód. Ta sopocka przygoda miała swój ciąg dalszy w postaci kolejnych koncertów i wyjazdów na festiwale m.in. do Los Angeles, Bregenz w Austrii, czy Cesme w Turcji, skąd zawsze przywoziłam nagrody. Jednak zawsze bliżej było mi do świata jazzu.

PRAWDZIWA SZTUKA KRYTYK SIĘ NIE BOI?

Pewnie nie każdy artysta przyzna się głośno do tego, że trudno mu przyjmować krytykę własnej osoby. Ludzie w moim środowisku są bardzo wrażliwi i źle znoszą krytykę (oczywiście negatywną). Ja również nie jestem na nią odporna. Miłość własna artysty cierpi wtedy bardzo! A może krytyka ma rację? Nad tym też trzeba się zastanowić. Jednak bardzo bym chciała być kochana bezwzględnie. Mam w swojej naturze coś z dziecka, które chce, żeby je wszyscy po prostu kochali i już! Zdecydowanie oddzielam moje życie prywatne od scenicznego. Działam więc niezgodnie z obowiązującymi obecnie zasadami muzycznego biznesu. Mam twardą naturę, często odmawiam udziału w programach telewizyjnych, ponieważ nie odpowiada mi proponowany temat. To mi nie przysparza popularności, wręcz przeciwnie. Wielu artystów robi wszystko, żeby w jakikolwiek sposób zaistnieć w mediach, ja nie mam tego rodzaju „parcia na szkło".

ZNACZENIE CZASU


Dla wokalistki jazzowej upływ czasu nie ma żadnego znaczenia, a jeżeli już, to w sensie pozytywnym. Dla kobiety niestety czas nie jest sprzymierzeńcem. Kiedy wychodzę na scenę, myślę sobie: wiem, jak wyglądam, ale nie oceniajcie tego, posłuchajcie, co mam do zaśpiewania. Na szczęście nie należę do grona kobiet, które panicznie boją się skutków upływającego czasu. Nie spędzam więc zbyt dużo czasu przed lustrem, nie jestem pacjentką gabinetów chirurgii plastycznej, ponad to przedkładam spotkania z przyjaciółmi i twórcze sytuacje, bo jak mówi mój przyjaciel Mietek Szcześniak: W życiu najważniejsze jest życie!
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy