Z Tomaszem Berezą, historykiem z Instytutu Pamięci Narodowej Oddział w Rzeszowie, rozmawia Alina Bosak
Alina Bosak: Pięć głów ściętych Polaków z okazji piątej rocznicy powstania Ukraińskiej Powstańczej Armii miał otrzymać w 1947 roku od najbliższych współpracowników naczelny dowódca UPA Roman Szuchewycz, ps. Taras Czuprynka. Czy to prawda?
Tomasz Bereza: Pierwszy raz o tym słyszę. Jest mało prawdopodobne, by coś takiego wydarzyło się w 1947 roku. UPA wtedy była już w odwrocie. Od jesieni 1944 roku zaczęła powoli zmieniać postawę względem Polaków. Wynikało to z kilku przyczyn. Pierwsza to rozwój sytuacji na frontach II wojny światowej. Wiadomo już było, że Niemcy przegrają wojnę. Kierownictwu OUN (Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów) zależało na tym, aby jednak znaleźć się w gronie zwycięzców tej wojny, a przynajmniej ułożyć dobre relacje z aliantami zachodnimi. Oczywiście, mieli nadzieję, że za niedługo wybuchnie III wojna światowa, w której Stany Zjednoczone i Wielka Brytania pokonają Związek Sowiecki, a na jego ruinach powstanie niepodległa Ukraina. Druga rzecz, równie istotna – UPA praktycznie od początku 1943 roku prowadziła czystkę etniczną na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej. Na Wołyniu apogeum to jest rok 1943, z symboliczną datą 11 lipca, ale mordy na masową skalę zaczęły się już w lutym 1943 roku. Potem czystka objęła Małopolskę Wschodnią – województwa tarnopolskie, stanisławowskie, na końcu lwowskie. We wrześniu 1944 roku Sowieci podpisali z PKWN, marionetkowym polskim rządem, umowę o wymianie ludności, tzw. repatriacji, i w ten sposób wypędzenie Polaków, wobec których OUN-UPA prowadziło czystkę etniczną, zostało wpisane w pewien akt normatywny. Było już pewne, że tereny, szczególnie Galicja, zostaną z Polaków oczyszczone przez Sowietów. Kontynuowanie czystki etnicznej nie miało już zatem większego sensu. Jeśli chodzi o tereny dzisiejszej Polski, to ludobójstwo zostanie wygaszone dopiero wiosną, w kwietniu/maju 1945 roku. UPA, przenosząc „wołyńskie” metody działania coraz dalej na zachód, w końcu dociera na tereny dzisiejszej Polski, gdzie polska konspiracja jest już bardzo silna – szczególnie w powiatach jarosławskim, przemyskim, na Lubelszczyźnie – i na każdy akt terroru wobec ludności polskiej odpowiada ona tym samym wobec Ukraińców. I to jest ten trzeci element, który sprawił, że po roku 1945 UPA nie opłacało się już prowadzić takiej zmasowanej akcji przeciwko ludności polskiej.
Czyli największym „sukcesem” UPA – formacji zbrojnej stworzonej pod koniec 1942 roku przez frakcję Stepana Bandery i jego zwolenników w Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów do walki o utworzenie ukraińskiego państwa – była czystka etniczna na Polakach?
Ten „sukces” UPA oznaczał jednocześnie tragedię dla ludności polskiej. Rzeczywiście, jeżeli spojrzelibyśmy na statystyki, to mogą być zaskakujące. Ofiarą UPA, która obecnie na Ukrainie kreowana jest przede wszystkim jako siła antysowiecka, w mniejszym stopniu antyniemiecka, a już najmniej antypolska, padło ok. 130 tysięcy Polaków. To są dane szacunkowe. Natomiast, jeśli chodzi o żołnierzy sowieckich, funkcjonariuszy NKWD, urzędników aparatu partyjnego i administracji sowieckiej, jest to nieco ponad 10 tys. zabitych. Skutkiem działalności OUN-UPA była więc śmierć 130 tys. Polaków i zaledwie 10 tys. Sowietów. To pokazuje, że głównym efektem była depolonizacja Kresów, którą dokończyli po wrześniu 1944 roku Sowieci.
Zbrodnia Wołyńska i krwawa niedziela
Jedna z najtragiczniejszych dat to wspomniany już 11 lipca 1943 roku, kiedy oddziały UPA, wspierane przez ukraińskich chłopów, zaatakowały jednocześnie 99 miejscowości na Wołyniu. Wioski otaczano i mordowano wszystkich bez wyjątku. Ale do napadów dochodziło już wcześniej i na 11 lipca się nie skończyło. Dlaczego ten jeden dzień stał się symbolem zbrodni?
Mordy rozpoczęły się znacznie wcześniej, ale dopiero wydarzenia z 11-12 lipca zostały de facto dostrzeżone zarówno przez polskie społeczeństwo, jak i władze na uchodźstwie, które zrozumiały, że banderowcy dążą do wyniszczenia elementu polskiego na terenie wschodnich województw. Zaatakowano dwa powiaty, horochowski i włodzimierski, które graniczyły z linią Bugu. Dopiero masowy napływ uchodźców na tereny na zachód od Bugu uświadomił innym Polakom skalę tej zbrodni. Wcześniej uchodźcy trafiali częściej do Łucka, do Równego. Stamtąd Niemcy wysyłali ich koleją na roboty do Niemiec. Setki osób przewinęły się też przez obóz dla uchodźców w Bakończycach. Wiedziano zatem wcześniej o zbrodniach ukraińskich nacjonalistów, ale trochę je bagatelizowano, ponieważ nie do końca znano ich skalę. Przeglądałem w Londynie materiały Naczelnego Wodza i rządu emigracyjnego. Z tych dokumentów jasno wynika, że dopiero po akcji z 11-12 lipca zrozumieli, co dzieje się na Wschodzie. Wcześniej też docierały do nich informacje, ale ginęły przy znacznie bardziej szczegółowych wiadomościach z terenu Generalnego Gubernatorstwa, dotyczących terroru niemieckiego. W dodatku, w kwietniu 1943 roku, Niemcy ujawnili zbrodnię katyńską. Zatem te wydarzenia, które działy się na Wołyniu wcześniej w powiecie kostopolskim czy dubieńskim, nie wybrzmiały wystarczająco mocno wobec skali terroru, który się wówczas rozgrywał na innych okupowanych terenach.
Rodzina Rudnickich zamordowana przez UPA we wsi Chobułtowa, powiat Włodzimierz. Fot. www.zbrodniawolynska.pl
Kiedy zatem zaczęła się rzeź wołyńska?
Przyjmuje się, że początkiem zbrodni był mord w Parośli, 9 lutego 1943 roku. O ile zbrodnie na Wołyniu w masowej skali kończą się w roku 1944, to musimy pamiętać, że ta fala zbrodni przesuwa się na województwa południowe. I to już jest zbrodnia wołyńsko-małopolska. Trwa do maja 1945 roku.
Ale potem także mordowano?
Zdarzały się mordy na ludności cywilnej, ale nie w takiej skali, w jakiej były w okresie wcześniejszym. Jeżeli chodzi o Podkarpacie, fala mordów została powstrzymana w maju 1945 roku, w wyniku porozumień między polskim podziemiem a podziemiem ukraińskim. Były one jednak krótkotrwałe, ponieważ latem polskie podziemie zbrojne przestało istnieć w takim kształcie, w jakim było wcześniej. Zrzeszenie WiN nie jest już podziemiem zbrojnym, ale – jak samo siebie definiuje – „Ruchem Oporu bez Wojny i Dywersji”, owszem, utworzonym w oparciu o dawnych oficerów i żołnierzy Armii Krajowej, jednak stawiający sobie przede wszystkim cele polityczne i przygotowanie społeczeństwa do świadomego udziału w wyborach do Sejmu Ustawodawczego. Zatem podziemia zbrojnego podporządkowanego rządowi w Londynie, nie było. Z tego też powodu UPA przestała honorować wcześniejsze porozumienia. Na początku października 1945 roku przeprowadziła na Podkarpaciu akcję palenia wiosek poukraińskich, które często zostały już zasiedlone przez polskich uchodźców ze Wschodu. Przy okazji tego palenia wiosek dochodzi do mordów na Polakach. Tak stało się m.in. w Myczkowcach, Solinie, Bartkówce, Cieplicach k. Sieniawy.
Brakuje dokładnych danych na temat liczby pomordowanych Polaków. Mówi się o 130 tysiącach ofiar. Czy po tylu latach jest w ogóle możliwe do ustalenia, ile osób zginęło, skoro informacji na temat rzezi wołyńskiej przez kilkadziesiąt lat PRL-u nie wolno było rozpowszechniać? Kiedy w ogóle rozpoczęły się badania historyków?
Pierwszą obszerną publikację o zbrodni wołyńskiej i działaniach OUN-UPA wydano w 1973 roku. Była to książka „Droga donikąd” Antoniego Szcześniaka i Wiesława Szoty. Szybko jednak znalazła się na liście prohibitów i została wycofana ze sprzedaży.
A jak dziś wygląda sprawa z dostępem polskich historyków do archiwów na terenie Ukrainy?
Jeśli chodzi o moje doświadczenia, to kilka lat temu te badania było łatwiej prowadzić. Dopuszczano nas do materiałów Komunistycznej Partii (bolszewików) Ukrainy. Dlaczego szukaliśmy informacji tam? Ponieważ historyk, który pragnie ustalić ofiary, musi najpierw ustalić rzeczy ogólne. Opiszę to na przykładzie. W Polsce, badając pierwszy okres po wkroczeniu Armii Czerwonej, czyli po 1944 roku, aby zorientować się w sytuacji, jaka panowała na tych terenach, zaczynaliśmy od tak podstawowych dokumentów, jak sprawozdania wydziału społeczno-politycznego urzędu wojewódzkiego. Zawierają one charakterystykę sytuacji w poszczególnych powiatach. Na bazie takich ogólnych informacji można przejść do poszukiwania szczegółów. Przykładowo, jeżeli jest informacja o jakimś napadzie, już nieważne czy chodzi o polskie podziemie niepodległościowe, czy o UPA, w sprawozdaniu sytuacyjnym będzie podana data napadu, miejsce, liczba ofiar, a także pojawiają się nazwiska np. rozpoznanych napastników. Dla historyka jest to podstawa do dalszych badań i poszukiwań kolejnych dokumentów. Taka sama sprawozdawczość była w Związku Sowieckim, a kopalnią wiedzy są raporty NKWD, które były kierowane do odpowiednich szczebli władz partyjnych. Jeszcze parę lat temu badania dokumentacji z Ukrainy sowieckiej można było prowadzić taką samą metodą, jaką prowadzimy je w Polsce. Przeglądaliśmy materiały partyjne, a szczególnie interesowały nas sprawozdania NKWD. Ale Ukraińcy zmienili ustawę i wszystkie dokumenty NKWD, również te, które wcześniej były powszechnie dostępne, na powrót zostały objęte klauzulą tajności. Przestano je udostępniać historykom. W 2012 roku, gdy korzystałem z archiwów w Tarnopolu, jeszcze nie było kłopotów z udostępnieniem materiałów partyjnych. W 2013 roku do takich już mi zajrzeć nie pozwolono. W 2016 roku brałem udział w spotkaniu w Kijowie, w którym uczestniczyli również przedstawiciele ukraińskiego IPN-u, także jego przewodniczący Wołodymyr Wjatrowycz, przedstawiciele służby bezpieczeństwa Ukrainy odpowiedzialni za archiwa. Tam tłumaczono nam, że archiwa są otwarte – wystarczy podać dane osobowe człowieka, który jest w naszym zainteresowaniu. Wielu z tych banderowców, którzy dokonywali zbrodni na ludności polskiej, później zostało aresztowanych i było represjonowanych przez organy bezpieczeństwa sowieckiego. Ich teczki w archiwach są. Problem w tym, że ja nie jestem w stanie doprecyzować danych osobowych sprawców. Relacje świadków są niepełne. Owszem, jeśli w zbrodniach uczestniczyli ukraińscy sąsiedzi, świadkowie są w stanie podać nazwiska. Czasem nawet podają nazwiska dowódców sotni. Ale to są już rzadsze przypadki. Siłą rzeczy, historyk musi się posiłkować ogólnymi wskazówkami ze sprawozdań NKWD, żeby zidentyfikować sprawców i podjąć poszukiwanie ich teczek w archiwach SBU czy ukraińskiego IPN-u. Dlatego zabranie nam dostępu do sprawozdań NKWD to wiązanie rąk.
Ekshumacje ofiar Zbrodni Wołyńskiej
Problem jest także z ekshumacjami. W lipcu 2018 roku, podczas międzynarodowej konferencji poświęconej stosunkom polsko-ukraińskim w czasie II wojny światowej, Leon Popek z Biura Poszukiwań i Identyfikacji IPN przypomniał, że do tej pory na Wołyniu jedynie pięć razy przeprowadzono ekshumacje. Z tysięcy zabitych ekshumowano i pochowano zaledwie 800 osób. Kolejne prace strona ukraińska blokuje od dwóch i pół roku. Pierwsze ekshumacje odbyły się jeszcze w sierpniu 1992 roku w Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej w pow. lubomelskim na Wołyniu. We wrześniu 2013 przeprowadzono prace ekshumacyjne w Gaju (pow. kowelski na Wołyniu). W 2015 roku jeszcze raz w Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej. I to wszystko. Nie doliczymy się zabitych…
Wszystkich ofiar nigdy nie policzymy. Trzeba mieć tego świadomość. Natomiast prędzej czy później ta lista będzie coraz dokładniejsza, bo będzie uzupełniana. Pracuje nad tym także nasz oddział IPN-u. W ramach Biura Badań Historycznych mamy grupę „wołyńską”, która zajmuje się tymi poszukiwaniami. Tak naprawdę do końca nie wiemy, co się znajduje także w polskich archiwach.
Gaj (pow. kowelski na Wołyniu, rok 2013), ekshumacja szczątków 81 osób zamordowanych przez UPA 30 sierpnia 1943 roku. Fot. Leon Popek / www.ipn.gov.pl
Jak to możliwe?
Niestety, mimo końca PRL-u i możliwości prowadzenia od 30 lat nieskrępowanych badań naukowych, okazuje się, że wszelkie ustalenia w sprawie rzezi wołyńskiej, jakie były do tej pory poczynione, to ustalenia oddolne, społeczne. Ustalenia bilansów strat nie próbowały wcześniej podejmować ani ośrodki akademickie, ani inne instytucje. Dopiero od 2016 roku prowadzona jest kompleksowa kwerenda i poszukiwania materiałów archiwalnych w archiwach polskich. Okazuje się, że jest bardzo dużo materiałów, które od momentu złożenia do archiwum nie były w rękach żadnego czytelnika i badacza. Jako pierwsi do nich docieramy.
Kim byli zatem ludzie, którzy przed historykami zaczęli gromadzić informacje o rzezi na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej?
Wywodzili się ze środowiska żołnierzy 27. Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK. Ogromną pracę wykonali Władysław i Ewa Siemaszkowie. Ich dwutomowe opracowanie do dziś jest podstawą naszej wiedzy o ludobójstwie na Wołyniu. Wszystkie materiały, które odnajdujemy, albo uzupełniają ustalenia Siemaszków, albo je potwierdzają. Póki co, nie spotkaliśmy się z ani jednym dokumentem, który by zaprzeczał informacjom, które Siemaszkowie opublikowali.
To w ich pracy podana została po raz pierwszy informacja o tym, że 11-12 lipca 1943 UPA przeprowadziła czystkę w 99 miejscowościach?
Tak, to efekt ich prac. Jest także Stowarzyszenie Upamiętnienia Ofiar Ukraińskich Nacjonalistów we Wrocławiu, na którego czele stoi Szczepan Siekierka. To środowisko zbierało relacje z terenów dawnej Małopolski, czyli województwa stanisławowskiego, tarnopolskiego, lwowskiego i w mniejszym stopniu lubelskiego. To wszystko są jednak działania oddolne. Działania nie tyle pasjonatów, co osób, które uważają to za swoją powinność. Ich nie było stać na prowadzenie kwerend archiwalnych, bo ani wcześniej, ani dziś emeryt nie może sobie pozwolić na wyjazd na drugi koniec Polski i przeszukiwanie tygodniami archiwów.
Informacje na temat rzezi muszą być także w archiwach niemieckich?
Rzeczywiście, archiwa niemieckie są kopalnią wiedzy, można się zastanawiać, dlaczego do tej pory do nich nie sięgnięto. Wydaje się, że największą przeszkodą mogła być bariera językowa. Niemcy skrupulatnie wszystko dokumentowali. W relacjach świadków praktycznie za każdym razem spotykam się z informacją, że po zbrodni dokonanej przez UPA – szczególnie jeśli chodzi o tereny Małopolski Wschodniej – przyjeżdżał oddział niemieckiej żandarmerii, wykonywano zdjęcia, przesłuchiwano świadków. Oczywiście, świadkowie ukraińscy niewiele mogli powiedzieć, albo zdarzało im się opowiadać takie historie, jak w przypadku przysiółka Szlachta w wiosce Łanowce pod Borszczowem, której mieszkańcy zostali wymordowani 12 lutego 1944 roku – że to Polacy zorganizowali sobie zabawę, w jej trakcie pokłócili się i wybili nawzajem co do jednego. Wartość zeznań ukraińskich była zatem różna, ale najważniejsza jest dokumentacja. Zresztą, nawet z dokumentów niemieckich, które zachowały się w polskich archiwach, wynika, że Niemcy mieli dość dobre rozeznanie co do sprawców. Zatem w archiwach niemieckich, i nie tylko, są materiały, ale za pierwszy cel stawiamy sobie teraz zbadanie archiwów polskich, w których kwerendy pod kątem ustalenia liczby ofiar tak naprawdę nikt nie prowadził. Znajdujemy naprawdę ciekawe przypadki. Na tej konferencji, która odbyła się 6 lipca w IPN w Warszawie, pokazywałem takie właśnie znalezisko. To dokument dotyczący zbrodni w Janowej Dolinie. Doszło do niej w Wielkim Tygodniu, 24 kwietnia 1943 roku. Państwo Siemaszkowie, bazując na relacjach i szacunkach, podali, że zabito tam ok. 600 osób. Tymczasem w trakcie kwerend w Polsce znaleźliśmy dokument, w którym świadek mówi, że w Janowej Dolinie tego jednego dnia zginęły 973 osoby. To bardzo intrygujące, ponieważ świadkowie zazwyczaj nie podawali dokładnej liczby. Jeżeli ktoś ją podaje, to znaczy, że był bezpośrednim świadkiem liczenia bądź pochówku ofiar. Tak więc nie bagatelizowałbym znaczenia polskich archiwów. Odnajdujemy tam także dokumenty niemieckie. Jest ich całkiem sporo. Kiedy skończymy kwerendy w Polsce, podejmiemy kwerendy za granicą. Nawet jeśli będą utrudnienia ze strony ukraińskiej w udostępnianiu materiałów, zawsze jest jakieś wyjście, a materiały ukraińskie można zastąpić równie wartościowymi z innych państw.
Kijów jest niechętny badaniom, bo nasze ustalenia są sprzeczne z ich polityką historyczną. Na Ukrainie obowiązuje pogląd, że nie było żadnego ludobójstwa na Polakach, tylko polsko-ukraińska wojna. Przewodniczący Ukraińskiego Instytutu Pamięci Narodowej, Wołodymyr Wjatrowycz, w swojej książce „Druga wojna polsko-ukraińska 1942–1947” twierdzi, że nawet 11 lipca nie było żadnej zorganizowanej antypolskiej akcji OUN-UPA. Podczas tej „wojny” zginąć miało równie wielu Ukraińców. Niektórzy ukraińscy historycy mówią nawet, że więcej niż Polaków!
Na każdej konferencji, która ma charakter międzynarodowy, a uczestniczą w niej przedstawiciele strony ukraińskiej, pojawiają się historycy, którzy starają się przedstawić rzeź jako wojnę i działania obu stron jako symetryczne. Uciekają przy tym od operowania danymi liczbowymi.
A ilu Ukraińców zabili Polacy?
Wliczając tereny dzisiejszej Polski, szacujemy, że ok. 12 tysięcy.
Jaka była skala polskich akcji odwetowych?
Były akcje odwetowe m.in. polskiej samoobrony na Wołyniu. Głównie jednak, jeżeli dokonywano ataków, to na wioski, których mieszkańcy uczestniczyli we wcześniejszych napadach na Polaków. Chciałbym też zwrócić uwagę na jeszcze jeden, dosyć ważny element. Po tej masakrze z 11-12 lipca, również dowództwo niemieckie podjęło działania odwetowe względem wiosek ukraińskich, które uważano za bazy UPA. Anarchia na tyłach frontu nie była Niemcom na rękę, a każda spalona wioska oznaczała mniejszy kontyngent dla ich wojska. Dlatego około tygodnia po niedzielnej rzezi na Wołyniu, Luftwaffe dokonało nalotów bombowych na miejscowości ukraińskie, przede wszystkim na terenie powiatu horochowskiego. Garnizony okupacyjne na Wołyniu siłą rzeczy musiały przyjąć jakieś stanowisko wobec tego, co się dzieje. Zdecydowanie stanęły po stronie Polaków – jako obrońcy – oddziały węgierskie, które prowadziły działania odwetowe.
Skupmy się na polskim odwecie.
Polskie akcje odwetowe widziałbym jednak przede wszystkim na terenach dzisiejszej Polski. Śp. prezydent Lech Kaczyński, wspólnie z prezydentem Wiktorem Juszczenką, uczestniczył w uroczystościach odsłonięcia pomnika w Pawłokomie. O tej zbrodni mówiło się dużo. Mówiono o udziale poakowskiego oddziału Józefa Bissa, ps. Wacław, i samoobron z rejonu Dynowa. Natomiast nikt wtedy nie wspomniał, że mieszkańcy sąsiedniej do Pawłokomy wsi, Bartkówki, Polacy, zostali wywiezieni na Wołyń przez Sowietów w kwietniu 1940 roku w ramach oczyszczania pasa granicznego. Na tym Wołyniu podczas rzezi ich zdziesiątkowano. Jesienią 1943 roku i na początku 1944 roku, części udało się wrócić w rodzinne strony. Uważam, że to, co się wydarzyło w Pawłokomie w marcu 1945 roku, było powiązane z tym, co się stało z mieszkańcami sąsiedniej Bartkówki dwa lata wcześniej na Wołyniu.
Mamy pretensje do Ukrainy, że inaczej chce to wszystko pamiętać, ale to przecież naturalny efekt wieloletniej polskiej polityki. Polska nie tylko jako satelita ZSRR nie ruszała sprawy Wołynia, ale również od 1991 roku realizowała ideę Jerzego Giedroycia i Juliusza Mieroszewskiego o strategicznym partnerstwie – która mówiła o zrzeczeniu się polskich roszczeń na Wschodzie, wspieraniu budowy suwerennego państwa ukraińskiego, bo wolna Ukraina miała być kluczem do deimperializacji Rosji. I złożono na tym ołtarzu też sprawę Wołynia, wyrządzając krzywdę Kresowiakom. Dziś, kiedy stosunki Rosji i Ukrainy zdecydowanie się popsuły, Polska nadal wydaje się być sojusznikiem Ukrainy na arenie międzynarodowej, ale przez Ukrainę nie jest już traktowana jako partner strategiczny. Polskie upominanie się o sprawy wołyńskie jest traktowane jako działanie na rzecz Rosji.
Na ostatniej konferencji naukowej, ze zdumieniem usłyszałem z ust jednego z historyków ukraińskich, że mówienie o zbrodniach UPA w dzisiejszych warunkach wpisuje się w działalność rosyjskiego wywiadu. Poczułem się jak agent FSB, chociaż nim nie jestem. Tego typu argumentacja cały czas się pojawia. Nie tylko na forach internetowych, ale o dziwo, także na konferencjach naukowych.
Sprawa stosunku do historii dzieli nas najbardziej i na razie nie ma co liczyć na słowo „przepraszam”. 9 kwietniu 2015 Rada Najwyższa Ukrainy przyjęła ustawy historyczne, w których UPA została uznana za jedną z formacji niepodległościowych, banderowców wciągnięto w poczet bojowników o wolność, a kto neguje celowość ich walki, może być ukarany. I te ustawy przyjęto tuż po wizycie prezydenta Komorowskiego w Kijowie. Polskie władze nie zareagowały. W przeciwieństwie do władz ukraińskich, które w 2018 roku roku natychmiast oprotestowały polską ustawę o IPN, mówiącą o karach za negowanie winy „nacjonalistów ukraińskich” za eksterminację Polaków. Zresztą Ukrainie nie spodobało się także i to, że w 2016 roku polski parlament ustanowił 11 lipca Narodowym Dniem Pamięci Ofiar Ludobójstwa dokonanego przez ukraińskich nacjonalistów na obywatelach II Rzeczypospolitej Polskiej. Może rzeczywiście bardziej dyplomatycznie byłoby nazwać ten dzień Dniem Ofiar Rzezi Wołyńskiej? Czy do zgody potrafią dojść przynajmniej historycy?
W międzynarodowej konferencji „II wojna światowa w stosunkach polsko-ukraińskich – stan badań, perspektywy badawcze”, którą na początku lipca 2018 roku zorganizował IPN, wzięło udział wielu historyków z Ukrainy. Krzepiące jest to, że w większości nie zaprzeczają faktom i nie negują tego, do czego doszło w roku 1943 na Wołyniu. Pytanie, na ile głos historyków, fachowców będzie obecny w dyskusji politycznej na Ukrainie. Czy w rozmowach o historii Ukrainy zwycięży demagogia i emocje, czy głos specjalistów.
Tekst ukazał się na stronie 10 lipca 2018 roku.