– Mój życiorys napisany jest na pięciolinii – powiedział mi kiedyś redaktor i muzyk Jerzy Dynia. Przez lata jego „Spotkania z folklorem” były obowiązkowym punktem niedzielnego poranka w Telewizji Rzeszów. Okazał się najbardziej upartym dokumentalistą muzyki ludowej ostatnich dekad, także wiernym bywalcem i recenzentem setek koncertów i artystycznych wydarzeń. Najbardziej kochał jazz. Jeszcze do niedawna w grupie Old Rzech Jazz Band wiódł prym na saksofonie sopranowym. Symboliczny powrót do młodości lat 60. i nocnego grania w Restauracji Rzeszowska. Zawsze zajęty pisaniem, nagrywaniem, rozmowami z ludźmi. Wysyłał nam do posłuchania klasyki swingu. 4 listopada, już w szpitalu, jeszcze żartował z przyjaciółmi przez telefon. Wieczorem zmarł. Chorował na COVID-19. Miał 85 lat.
Bez przesady można powiedzieć, że Jerzy Dynia był tytanem pracy. Artysta, jazzman, dokumentalista podkarpackiego folkloru i dziennikarz. Tej profesji poświęcił ponad 50 lat – jako radiowiec, publicysta i redaktor telewizji. Dla tej ostatniej opracował ponad 1500 muzycznych programów, w tym ponad 300 Spotkań z Folklorem i ponad 200 Map Folkloru. Gdzieś międzyczasie zdarzyło mu się być dyrektorem rzeszowskiej filharmonii, ale twierdził, że to akurat był najmniej miły okres w jego życiu. Kiedy przeszedł na emeryturę nadal współpracował z telewizją, pisał dla regionalnych czasopism „Nasz Dom Rzeszów”, „Echo Rzeszowa” i „Podkarpacka Historia”. Nie opuszczał żadnego koncertu w Podkarpackiej Filharmonii, ani żadnej okazji, by posłuchać dobrego jazzu. Zbiory jego muzycznych recenzji ukazały się w książkach „Rzeszów z mojej loży”, „Muzyczne klimaty”. Najważniejszą publikacją są jednak nie one, ale książka pt. „Muzyka wiejskich kapel z Podkarpacia” wydana w 2015 roku przez CIOFF – Sekcja Polska Międzynarodowej Rady Stowarzyszeń Folklorystycznych Festiwali i Sztuki Ludowej w Warszawie w serii „Dziedzictwo Kulturowe”. To jedno z najbardziej prestiżowych wydawnictw poświęconych folklorowi, głównie polskiemu. Jest kompendium wiedzy dla nauczycieli i instruktorów zespołów folklorystycznych na całym świecie. Jerzy Dynia zawarł w tej publikacji efekt wieloletnich badań dokumentacyjnych. Zebrał i opracował ponad 100 melodii granych przez kapele z regionów krośnieńskiego, przeworskiego, rzeszowskiego i lasowiackiego. Będą po nie sięgać kolejne pokolenia, by na scenie przypominać zanikającą wiejską kulturę muzyczną.
Te jego zasługi dla zachowania dziedzictwa doceniano wielokrotnie. Otrzymywał nagrody od władz miasta, województwa, kraju. W tym tę najważniejszą – Nagrodę im. Oskara Kolberga za działalność na rzecz kultury wsi i polskiego folkloru.
– Zamiłowanie do folkloru wzięło się zapewne stąd, że wychowywałem się na Kresach, gdzie sprawy narodowych tradycji były ważne. Miałem tylko 5 lat, ale dobrze to pamiętam – opowiadał mi kiedyś. Wywiad nagrywaliśmy w jego małym mieszkanku. 39 mkw. na Warszawskiej. Mieszkał tam od kilku dekad i ruszać się stamtąd nie zamierza, bo z okna miał widoki na piękne zachody słońca. W dodatku wszędzie blisko, co dla kogoś, kto ciągle wybiera się do jakiejś redakcji lub na koncert, było ważne.
Urodził się w Stanisławowie (obecnie w Ukrainie), w 1935 roku. Ojciec, Andrzej Dynia był synem rolnika z Rudnej Małej spod Rzeszowa. Matka Maria Anna, z domu Łuczyńska, pochodziła z rodziny belferskiej. Jerzy wspominał: – Dziadek Łuczyński działał w Towarzystwie Szkół Ludowych. I on i babcia byli nauczycielami, a potem także i moja mama i jej siostra. Ojciec zresztą też. Skierowano go do szkoły na Kresach. Uczyli z mamą w sąsiednich wioskach i tak się poznali. Mieszkaliśmy we wsi Kołodziejów koło Halicza. To była wieś polsko-ukraińska. Jesienią 41. roku, kiedy przyszli na te tereny Niemcy, a miejscowi, młodzi chłopcy zaczęli ćwiczyć na łące z kijami przypominającymi karabiny, któregoś dnia, wieczorem zapukał do naszego okna uczeń mojego ojca, Ukrainiec. Kuźmiński. Ojciec uczył go gry a skrzypcach. „Panie nauczycielu, uciekajcie, bo ja już swoich mołojców nie mogę utrzymać”. A było to w czasach, kiedy kilka dni wcześniej mojego rówieśnika, owi mołojcy, wsadzili do rozpalonego pieca chlebowego. Moi rodzice zapakowali dwie walizki, i wraz ze mną i moją młodszą siostrą chyłkiem nocą ze wsi uciekli.
Udali się do Lwowa, gdzie wujek Jerzego prowadził sklep bławatny i restaurację. – W tej to właśnie restauracji zobaczyłem po raz pierwszy, jak wygląda saksofon sopranowy, który potem stał się moim ulubionym instrumentem. Wcześniej, w Kołodziejowie, ojciec nauczył mnie paru melodii na fisharmonii. To takie małe organy, mebel z klawiaturą. Akompaniowałem mu na niej, gdy grał na skrzypcach. Podczas świąt we Lwowie zagrałem na fortepianie Krakowiaczka. Dumny wujek w nagrodę podsunął mi pod nos dwa zegarki. Jeden był w kolorze złotym, a drugi srebrnym. Wziąłem ten drugi. Był to szwajcarski Schaffhausen, który mam do dzisiaj – zapewniał mnie Jerzy parę lat temu.
W końcu Dyniowie wylądowali u rodziny w Rudnej Małej, a potem w Przewrotnem pod Głogowem Młp. Andrzej Dynia działała w AK.
– Wyrosłem w atmosferze muzycznej – opowiadał Jurek. – Nauczyciele przed wojną byli wszechstronnie wykształceni. Pamiętam, jak któregoś dnia, już dorosły, przyjechałem do rodziców. Był okres świąt. Ojciec wziął skrzypce, ja akordeon, a matka ku mojemu zaskoczeniu złapała mandolinę i zagrała z nami kolędy.
Do saksofonu sopranowego przekonał go Tadeusz Hejda, wielki rzeszowski muzyk, szef redakcji muzycznej Radia Rzeszów. – Chodziłem do niego na lekcje i jednocześnie pracowałem w ZUS-ie. Moje pierwsze stanowisko to był referent ds. rodzinnych, chorobowych i pokarmowych. Tam też poznałem moją żonę. Stenia Piecuchówna śpiewała w sekstecie żeńskim. Jak to było w zwyczaju w tamtych czasach, jeździliśmy wspierać pegeery. Za dnia zbieraliśmy w czynie społecznym ziemniaki, a wieczorem był koncert dla rolników. W latach 60. Jerzy założy zespół, który grywał w Restauracji Rzeszowska przy ul. Kościuszki, potem także w Relaksie i Kaprysie na Hetmańskiej.
W 1967 roku otrzymał pracę w redakcji muzycznej Radia Rzeszów. To w radiu rozpoczął dokumentowanie folkloru rzeszowskiego. Powstał wtedy cykl programów „Z mikrofonem przez rzeszowską wieś”. Tę pracę kontynuował potem również z towarzyszeniem kamery – od 1989 roku rozpoczął bowiem pracę w Telewizji Rzeszowskiej.
Międzyczasie obronił dyplom na Akademii Muzycznej w Krakowie, gdzie gry na instrumencie uczył go słynny Lesław Lic. – Zawsze byłem pracowity, a może pracoholik? No i do tego na pewno uparty – przyznawał Jerzy Dynia. Przyjaciele dodają, że zarażał także pogodą ducha i uśmiechem. – Rozmawiałem z nim kilka godzin przed śmiercią – mówi Ryszard Zatorski, redaktor miesięcznika „Nasz Dom Rzeszów”. – Nie tracił optymizmu, wciąż miał plany. Do ostatniego numeru, już chory i odizolowany w domu, przygotował trzy teksty.
Mnie kilka dni przed śmiercią wysłał link do jazzowej improwizacji z epoki Duka Ellingtona. Niech Ci, Jurku, tej muzyki nie zabraknie po tamtej stronie rzeki.