Na starych zdjęciach z rodzinnego albumu szachownica szpitalnej podłogi lśni czystością. W szklanej szafie z instrumentarium chirurga równym rzędem wiszą skalpele i nożyce. Nawet na zapleczu piramidy pościeli ułożono „od linijki”. Szefem jest tu doktor Stanisław Duhl. Jeszcze do niedawna, na polecenie sławnego prof. Weigla, razem z żoną Janiną zbierał wszy z huculskich kożuchów, by produkować szczepionki przeciw tyfusowi plamistemu. Teraz oboje tworzą od podstaw szpital w Łańcucie. Pierwszy pacjent to ofiara wybuchu niewypału z raną brzucha. Operację dr Duhl przeprowadza w dniu otwarcia lecznicy – 1 kwietnia 1946 roku. – Ojciec zawsze żartował, że to primaaprilisowy szpital – uśmiecha się Barbara Duhl, lekarz pediatra, „kobieta Solidarności”. Poszła w ślady rodziców, chociaż zawsze uważała, że są wzorem niedoścignionym.
Być może najwięcej powiedziano o doktorze Stanisławie Duhlu w 2017 roku. Rada Miasta nadała mu wtedy pośmiertnie tytuł Honorowego Obywatela Miasta Łańcuta. Parę miesięcy wcześniej w miejskim szpitalu, który dziś nosi nazwę Centrum Medycznego w Łańcucie, przecięto wstęgę oddziału chorób zakaźnych, który został podniesiony do rangi oddziału klinicznego. Łańcut od ponad 60 lat jest najważniejszym na Rzeszowszczyźnie ośrodkiem leczenia chorób zakaźnych. Od walki z taką właśnie chorobą, tyfusem plamistym, który był jednym z największych wrogów w okopach II wojny światowej, zaczynali lekarską karierę dr Stanisław Duhl oraz jego żona dr Janina Duhl, pierwsi lekarze i współtwórcy łańcuckiego szpitala. – Byli wspaniałym małżeństwem i moimi bohaterami. Chciałam być jak oni i wydawało mi się, że to niemożliwe – mówi najstarsza z czwórki ich dzieci, doktor Barbara Duhl.
Moi rodzice
Pierwszym miastem Stanisława Duhla był Przemyśl. Tu przyszedł na świat. W rodzinie urzędnika sądowego. Bardzo zdolny, ponadprzeciętnie inteligentny chłopiec. Zainteresowany literaturą, architekturą, historią, sportem. Wybrał jednak medycynę. W 1934 roku dostał się na studia medyczne na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie. W tym samym roku medycynę zaczęła studiować tam Janina Barbara Krenzlówna. Tak się poznali. – Mama pochodziła z rodziny kresowej – opowiada Barbara Duhl. – Babcia była nauczycielką, a dziadek studiował prawo, ale przerwał studia, wyjeżdżając jeszcze przed I wojną światową do Stanów Zjednoczonych. Kiedy wybuchła wojna, babci udało się do niego dołączyć i w Detroit na świat przyszła moja mama. Dziadek, niestety, wkrótce zmarł na gruźlicę. A kiedy powstała odrodzona Polska, babcia spakowała siebie, dzieci i dwie urny z prochami męża i swojej matki, i wróciła do kraju.
Tradycje patriotyczne były w rodzinie bardzo silne. – W tym duchu była wychowywana moja mama. Babcia uczyła, że to, co robimy dla innych, jest ważniejsze od tego, co robimy dla siebie. Była samotną matką, ale dzielnie sobie ze wszystkim radziła. W odrodzonej Polsce najpierw pracowała jako nauczycielka w Lubawie na Pomorzu, a potem, kiedy skończyła się wojna polsko-ukraińska, wsiadła do pociągu i pojechała na ukochane Kresy. Została kierowniczką szkoły w Śniatyniu, między Stanisławowem a Czerniowcami, na Pokuciu. Kilka kilometrów dalej przebiegała granicą z Rumunią.
Tu, blisko malowniczych Karpat, wychowywała się Janina Krenzlówna. Była pilną uczennicą, z głową pełną ideałów. Wyprawy w Gorgany, Czarnohorę, także w Tatry i Beskid Sądecki były wspólną pasją jej i Stanisława Duhla w czasach studenckich. Oboje działali w harcerstwie. W 1939 roku zdawali ostatnie egzaminy z medycyny. – Wybuch wojny zastał ojca w Przemyślu, gdzie spędzał wakacje. Od razu zgłosił się do szpitala, by pomagać. Chorych ewakuowano na wschód i w trakcie tej ucieczki ojciec został ranny – opisuje Barbara Duhl. – Zawieziono go do Lwowa, a jego matce dano znać, że zginął. Jechała na pogrzeb, a odnalazła go całego i zdrowego.
Janina z Krenzlów i Stanisław Duhlowie – zdjęcie ślubne.Fot. Archiwum Barbary Duhl
To był czas, kiedy ludzie, bezradni wobec wkraczającej w ich życie wojny, próbowali znaleźć sobie jakieś bezpieczne miejsce. Stanisław Duhl ruszył do Rumunii, ale na moście w Zaleszczykach jakby go coś zatrzymało. Postanowił, że zostanie w kraju. Tym, co uciekali, Janina pomagała w Śniatyniu, bo ją wojna również zastała w domu rodzinnym. Jej matka udzieliła gościny dziennikarzom Radia Lwów i pozwoliła, by z jej gabinetu nadawali audycję. W nocy z 17 na 18 września radiowcy opuścili Polskę. – Babcia miała potem problemy, bo władze okupacyjne wiedziały, gdzie przez chwilę znajdowała się lwowska radiostacja. Zaprzyjaźniony Żyd ostrzegł ją, że została wpisana przez NKWD na listę do deportacji. Nie czekając, spakowała maleńką walizeczkę i pojechała do Lwowa. Następnej nocy ze Śniatynia wywieziono prawie całą inteligencję – kiwa głową doktor Barbara. – Rodzice pobrali się w listopadzie 1939 roku, w Przemyślu. Ale zaraz i tak wrócili do Lwowa, gdzie zatrudnieni zostali w Instytucie do Badań nad Tyfusem Plamistym.
Placówka, stworzona przed wojną przez słynnego mikrobiologa prof. Rudolfa Weigla, specjalizowała się w produkcji szczepionki przeciw durowi plamistemu. W czasie okupacji była dodatkowo instytucją, która ratowała inteligencję i studentów przed represjami i wywózką – zatrudniając ich jako strzykaczy, preparatorów i karmicieli wszy. Karmicielką była między innymi siostra Janiny.
Marysia Krenzlówna, siostra Janiny Barbary w Instytucie prof. Weigla we Lwowie. Fot. Archiwum prywatne Barbary Duhl
– Przychodziła codziennie do instytutu, na udach miała umocowane pojemniczki. Opowiadała mi, że to nie bolało, ale bardzo swędziało – opisuje doktor Duhl. – Dla rodziców to były bardzo ważne czasy, ale niewiele o nich opowiadali. Obraz tamtych dni ulepiłam z urywków ich wspomnień. Ojciec zaangażował się w działalność podziemną. W przedpokoju domu przy ul. Niewiadomskiego wisiała lampa, która była punktem kontaktowym. Ktoś coś tam zostawiał, inny zabierał. Ojciec został zdekonspirowany i musiał opuścić Lwów. Prof. Weigel wysłał go do stworzenia laboratorium w Wysocku Wyżnym koło Turki w Karpatach Wschodnich.
Gdzieś w Karpatach
Po Lwowie to była dzicz. Odcięci od świata Duhlowie udzielali miejscowym pomocy medycznej i zbierali wszy potrzebne do produkcji szczepionki. Na tyfus, który przed wynalezieniem szczepionki doprowadził do śmierci miliony ludzi, chorowało wielu Hucułów. Wszy – nosicielki groźnej bakterii, gnieździły się w baranich kożuchach. Stamtąd wybierali je młodzi lekarze, by po odpowiednim spreparowaniu wysłać do Lwowa. Po materiał przyjeżdżała specjalna sanitarka.
W Wysocku Duhlowie spędzili dwa lata, od października 1940 roku do października 1942 roku. Mimo, że byli zaszczepieni, zachorowali na tyfus. Życie uratowała im krowa, którą wzięli na przechowanie od zaprzyjaźnionych gospodarzy. Mleko od krasuli codziennie pod drzwiami zostawiała pewna dziewczynka, zajmująca się dojeniem. Nikt inny do zakażonego domu nie chciał się zbliżać. Ale są też weselsze obrazki z Wysocka. Przyjechał kiedyś po pomoc dla chorego chłop i zaoferował Stanisławowi środek transportu – huculskiego konika. Tak malutkiego, że doktor Duhl wprawdzie siadł, ale stopami przebierał po ziemi. – I tak „erka” pojechała – śmieje się doktor Barbara.
Wybuch wojny sowiecko-niemieckiej dla Wysocka nie był dotkliwy. Zmienili się tylko żandarmi posterunku w górach. Jednak potem zaczęło się robić groźnie. Miejscowi górale byli wprawdzie nastawieni przyjaźnie, ale od wsi do wsi przechodziły zorganizowane grupy Ukraińców, którzy mordowali Polaków.
– W sąsiedniej wsi, w Boryni, zamordowano doktora Inksta, który przez wiele lat tam pracował i leczył – mówi dr Duhl. – W Wysocku Niżnym też zamordowano lekarza. Ojciec spał z siekierą pod poduszką. Mama czuła się bezpieczna, uważała, że im nic nie grozi. W końcu zdecydowali się wyjechać. Ale do odległej o 30 km stacji kolejowej nie było jak się dostać. Sanitarka już nie przyjeżdżała. Miejscowi bali się nawet konia pożyczyć rodzicom. Szukali wymówek. Jednemu koń okulał, inny zgubił podkowę, albo wóz się zepsuł. Na ratunek ruszyła babcia. Dotarła i ponieważ znała niemiecki, podobnie zresztą jak angielski, francuski i rusiński, przekonała oficera z niemieckiego posterunku, by dał im jakiś powozik. Dzięki temu dotarli do Turki, potem pociągiem do Lwowa. Jeszcze w listopadzie 1942 roku przenieśli się do Jarosławia.
Janina była w ciąży z Barbarą. Dziewczynka przyszła na świat w czerwcu 1943 roku. – Rodzice pracowali w jarosławskim szpitalu, którego dyrektorem był dr Jan Zasowski. Mama w oddziale zakaźnym, a ojciec chirurgicznym. Oboje zaangażowali się w działalność AK, nie wiedząc nawzajem o swojej konspiracji. Mieli nadzieję, że w razie wpadki któreś z nich przeżyje – uśmiecha się doktor Barbara. – Tam działał też dr Stanisław Bylina. W prywatnej klinice chirurgicznej, obok „zwykłych” chorych, leczył partyzantów, uciekinierów z obozów. Pomagali mu moi rodzice.
Duhlowie z dziećmi, Barbarą i Markiem, w Łańcucie. Fot. Archiwum prywatne Barbary Duhl
Organizujemy szpital
Dyplomy lekarskie odebrali dopiero po wojnie z rąk swoich dawnych lwowskich profesorów, którzy zasilili kadrę Akademii Medycznej w Krakowie. I wtedy przyszedł czas na podjęcie kolejnej życiowej decyzji. Otrzymali propozycję pracy w krakowskiej klinice, ale wtedy ogłoszono konkurs na stanowisko dyrektora nieistniejącego jeszcze szpitala w Łańcucie. Wprawdzie do I wojny światowej w mieście był szpital ordynacji Potockich i wojskowy, ale zostały zamknięte. Brak szpitala ludziom doskwierał, a że światłych obywateli w mieście i okolicznych miejscowościach nie brakowało, powołano Powiatową Spółdzielnię Zdrowia im. Wincentego Witosa, która za cel postawiła sobie budowę szpitala. Zaczęli od obsadzenia stanowiska dyrektora, który przedsięwzięciem miał pokierować. Stanisław Duhl zgłosił się do konkursu, wygrał i zabrał się za organizację szpitala.
– Pamiętam dzień, kiedy przyjechaliśmy do Łańcuta. Podróż wagonem towarowym, z ławkami przy ścianach – wspomina doktor Barbara. – Szliśmy przez miasto. Ojciec brał mnie na ręce i pytał: „Jak myślisz, Basiu, tu czy może tu zrobimy szpital?” Oglądał budynek podominikański, który może i byłby dobry, ale znajdował się w samym centrum. A wtedy było wiele chorób zakaźnych, więc taka placówka zdrowia w gęsto zabudowanym miejscu nie byłaby najszczęśliwszym rozwiązaniem. Ta lokalizacja wykluczała również ewentualną rozbudowę. Dla szpitala proponowano również dawne koszary oraz dwa budynki po administracji Potockiego. I te ostatnie ostatecznie wybrano.
Szpital otworzono 1 kwietnia 1946 roku. – Ojciec zawsze śmiał się, że to primaaprilisowy szpital. Już pierwszego dnia przeprowadzono pilną operację. Pacjentem był młody chłopak z raną brzucha i ręki spowodowaną wybuchem niewypału. Woźny, Franciszek Józefczyk, przywiązał rannego do stołu, mama podawała narkozę, a ojciec operował. Do zespołu włączona została jeszcze pielęgniarka – żona księgowego Eugeniusza Hadława, która akurat przyszła odwiedzić męża.
Dr Stanisław Duhl operuje. Fot. Archiwum prywatne Barbary Duhl
Wkrótce też odebrano w łańcuckiej lecznicy pierwszy poród. Urodził się chłopak, co potraktowano jako szczęśliwą wróżbę. Matką była rosyjska żołnierka. Szpital pomogły wyposażyć dary z UNRRA i składki spółdzielców. Dr Duhl ofiarował swoje instrumentarium chirurgiczne i maszynę do pisania. Do małżeństwa Duhlów wkrótce dołączył dr Eugeniusz Nikodemowicz, który ewakuował się ze Lwowa razem z rodziną. W Łańcucie odpowiadał za oddział chorób wewnętrznych i przeciwgruźliczy. Doktor Janina Duhl zajęła się pediatrią i lecznictwem otwartym, a także laboratorium. Dr Stanisław Duhl miał pod opieką oddział chirurgiczny i położniczy oraz, jak wspomina córka, nieustanny ostry dyżur i czuwanie „pod telefonem”. Pielęgniarkami były siostry zakonne – serafitki. Zajmowały się także szpitalną kaplicą, w której stanęła zabytkowa rzeźba przemycona z Kresów przez kolejarzy – ukryli ją w wagonie pod węglem i przekazali ojcu. Pieta do dziś zdobi kaplicę szpitala w Łańcucie.
W 1949 roku odebrano spółdzielni szpital i przemianowano na powiatowy. Lecznica liczyła już wtedy ponad 120 łóżek. Stanisław Duhl nigdy nie zapisał się do partii i miewał problemy w kontaktach z władzami. – Chociaż Służba Bezpieczeństwa nie wiedziała o działalności rodziców w AK, mama też miała kłopoty z powodu swojego miejsca urodzenia. Opuściła wprawdzie Detroit i Stany Zjednoczone w 1920 roku jako czteroletnia dziewczynka, ale władza traktowała ją z podejrzliwością. Codziennie musiała się zgłaszać na UB – opowiada córka. – Dla ojca najważniejszy był szpital. Nie obchodziło go, że w powojennej biedzie nie można czegoś kupić, dostać, zrobić. Był perfekcjonistą i wymagającym szefem. W szpitalu od początku musiała panować czystość i wszystko działać jak w zegarku. Pracowała pralnia i szwalnia. Na szpitalnym zapleczu funkcjonowało nawet małe gospodarstwo i hodowano zwierzęta: świnie, konia, a przez pewien czas nawet barany, których potrzebowało laboratorium do badań krwi.
Dr Stanisław Duhl. Fot. Archiwum prywatne Barbary Duhl
Na początku lat 50. zaczęła rozprzestrzeniać się groźna choroba zakaźna Heinego-Medina. Aby leczyć chorych, władze wojewódzkie zdecydowały o utworzeniu oddziału zakaźnego w Łańcucie. W 1953 roku szpital rozbudowano i obok oddziału dla chorób zakaźnych otwarto także oddział obserwacyjny. – Zakupiono tzw. żelazne płuco – komorę, będącą rodzajem respiratora. Bo kiedy choroba zajmowała mięśnie międzyżebrowe, chory bez wspomagania nie mógł oddychać i umierał – opisuje dr Duhl. – Choroba Heinego-Medina zbierała śmiertelne żniwo, dopóki nie rozwinięto szczepień ochronnych, które ją wyeliminowały.
Za rozwój oddziału zakaźnego od początku odpowiadała Janina Duhl. – Mama ma ogromny udział w rozwoju łańcuckiego szpitala, ale pozostała w cieniu ojca. Była bardzo spokojną i mądrą osobą. Umiała znaleźć się w każdej sytuacji. Radziła sobie z pracą i organizowała cały dom. Mam trójkę rodzeństwa, siostry Ewę i Annę oraz brata Marka. Gdy byliśmy maluchami, w opiece pomagały babcie. Najpierw „lwowska”, potem „przemyska”. Rodzice byli zapracowani. Ojciec jeździł także na dyżury do Państwowego Sanatorium Przeciwgruźliczego w Górnie. Nawet, kiedy w 1961 roku, po pobiciu przez pijanych chuliganów, zrezygnował z funkcji dyrektora szpitala, nadal pozostał ordynatorem chirurgii. Oboje z mamą zaangażowali się także w tworzenie Liceum Medycznego w Łańcucie – wspomina doktor Barbara. Była już wtedy na studiach medycznych w Krakowie, chociaż od dziecka ostrzegano ją: „Pamiętaj, Basiu, tylko nie zawód lekarza”.
– Ostrzeżenia skończyły się tym, że już tylko medycyna dla mnie istniała. Znałam bolączki tej profesji. Ciągłe dyżury, telefony, nagłe wezwania do chorych. Ojciec zmarł przecież w 1976 roku, w wieku 60 lat, na zawał. Tego dnia przeprowadził w szpitalu ostatni zabieg… Mama bardzo przeżyła śmierć taty. Potem mocno angażowała się w rozwój szkoły medycznej, była wicedyrektorem. Zrezygnowała dopiero w wieku 75 lat. Może powinnam ją była wtedy jednak zachęcić do pozostania w szkole. Bo potem jej tego brakowało. Zmarła, mając 95 lat. Ja dziś mam 76 lat i wciąż jestem lekarzem – uśmiecha się doktor Barbara, przekładając kolejne karty rodzinnej kroniki na biurku w niewielkim gabinecie lekarskim Domu Hospicyjnego dla Dzieci w Rzeszowie.
W ślady rodziców
Właściwie chciała być chirurgiem. Ale los pokierował inaczej. Po studiach proponowano jej pracę na uczelni, w Instytucie Mikrobiologii u prof. Zdzisława Przybyłkiewicza. Podczas stażu w szpitalu zrozumiała jednak, że chcę leczyć, a nie liczyć rzęski pod mikroskopem. Profesor Ryszard Korczowski zaproponował jej pracę na pediatrii i zgodziła się. W 1966 roku została zatrudniona na Oddziale Dziecięcym Szpitala Wojewódzkiego w Rzeszowie.
– Po kilku latach na polecenie szefa otworzyłam poradnię chorób nerek i starałam się rozwijać w tym kierunku. Efektem tego było stypendium zagraniczne, na które wyjechałam do Włoch w latach 70. – opisuje doktor Barbara. Wtedy też mocniej zainteresowała się polityką. Włochy to był kraj za żelazną kurtyną, a biblioteczkę przyjaciółki mamy w Rzymie wypełniały niedostępne w Polsce książki. Jeszcze bardziej obnażały patologię demoludów. – Sporo wiedziałam. Wcześnie czytałam „Katyń”, bo Adam Moszyński, który redagował tę książkę, pochodzi z naszej rodziny. To kuzyn babci. W domu mieliśmy też mnóstwo przedwojennych książek, w których historię przedstawiano inaczej niż w PRL-u. Wiedzieliśmy też, że o tym nie wolno mówić. Ta obawa, żeby nie powiedzieć za dużo, została na całe życie – przyznaje pediatra i stwierdza, że kiedy w 1980 roku „wybuchła” Solidarność, przyłączenie się do tego ruchu było oczywiste. – Nie było się nad czym zastanawiać. Odczuwałam to jako obowiązek. Że tak trzeba.
Od jesieni 1980 współorganizowała struktury Solidarności służby zdrowia w Rzeszowie. Została przewodniczącą Komisji Zakładowej przy Wojewódzkim Szpitalu Zespolonym, delegatem na Krajowy Zjazd Sekcji Służby Zdrowia i członkiem Rzeszowskiej Komisji Koordynacyjnej Służby Zdrowia. Jeździła na spotkania „S” do Gdańska, Poznania, Bydgoszczy. Stan wojenny zastał ją u siostry w Warszawie. – Dwa dni wcześniej byłam w Gdańsku. Uprzedzono nas, że coś się dzieje. Wojsko podchodzi. Trzeba uważać. Ustaliliśmy, jak będziemy kontaktować się w razie represji. Wracając, zatrzymałam się u siostry. Ona miała wtedy małe dzieci, a ja walizkę związkowych dokumentów. Rano, 13 grudnia, do jej mieszkania zapukał sąsiad, by powiedzieć, co się stało. Był jeszcze w piżamie.
Nie chciała niszczyć dokumentów, które miała. Tam były wytyczne, co robić, jak działać. Adresy, kontakty. Nie chciała też narażać siostry. Poszła ze szwagrem na dworzec autobusowy. Ulice puste. Na skrzyżowaniach wojsko. Wszystko inne. Pozamykane. Gdzieniegdzie nalepki, że internowano działaczy Solidarności. Dojechała do Rzeszowa i poszła do szpitala, gdzie przed wyjazdem zostawiła swojego trabanta. W szpitalu wszyscy się ucieszyli na jej widok. – Wsiadłam do auta i pojechałam do Łańcuta, by powiedzieć mamie, że wszystko ze mną w porządku – wspomina doktor Barbara. – Wyjechałam z Rzeszowa. Przede mną wyskoczył jeden nieoznakowany samochód. Drugi jechał z tyłu. Jakiś łazik. Ale nie zatrzymali mnie. Dojechałam do Łańcuta. Zdołałam ukryć papiery, najpierw u mamy, ale potem zostały przekazane gdzie indziej. Nie wiem, czy przeszukiwali mieszkanie mamy, ale moje tak. Potłuczono mi ozdobne szkło, które kolekcjonowałam.
Dr Barbara Duhl. Fot. Tadeusz Poźniak
Przesłuchiwano ją w szpitalu, ale nie została aresztowana. Wtedy włączyła się w pracę Komitetu Pomocy Internowanym, Aresztowanym, Skazanym i Pozbawionym Pracy oraz ich Rodzinom, który powstał przy klasztorze oo. Bernardynów w Rzeszowie. W domu trzymała zapas materiałów opatrunkowych na wypadek pomocy rannym. – Wierzyliśmy, że w każdej chwili mogą przyjść, mogą nas zabrać. Że możemy być potrzebni jako lekarze, by opatrzyć rannych. Wiedzieliśmy, co się stało w kopalni „Wujek”. Sieć informacji „S” dobrze działała. Wśród naszych znajomych byli ludzie, którzy ginęli w dziwnych okolicznościach. Jak Stanisław Kot, działacz „S”, którego pobito na śmierć. Albo dowiedzieliśmy się, że ktoś nagle umarł w więzieniu. Do więzienia przekazywałam różne rzeczy. Kontaktowałam się z rodzinami. Przewoziłam informacje o internowanych. Przez bernardynów nawiązałam kontakt z kościołem św. Marcina w Warszawie. To był kolejny punkt w naszej siatce informacyjnej. Kiedy był transport z chorym dzieckiem do Krakowa, ja też jechałam. Kontaktowałam się z kolegą, który do Gdańska przekazywał informację, czego potrzebujemy, co nam się udało. Bo czasem udawało nam się wyciągać ludzi z więzienia do szpitala. Tą drogą uciekł Marian Piłka. O czym doskonale wiedziałam, bo dostarczaliśmy tam rzeczy do szpitala. To były różne działania. Ja byłam pionkiem.
Kiedy wracała z posiedzeń u bernardynów do domu, często słyszała za sobą kroki. Raz te kroki dogoniły ją na schodach. W drzwiach do mieszkania zablokował się zamek. – I jakiś taki gość się pojawił – opowiada. – Ale to był chyba pomniejszy prześladowca, bo nie bardzo wiedział, co ma ze mną zrobić. Chyba miał mnie nastraszyć. Zapytał: „Czy rodzina wie, co pani robi?”. Popatrzyłam na niego, zamek mi się otworzył, weszłam do mieszkania i zamknęłam drzwi. Czy się bałam? Zawsze jest strach. Ale nie wtedy bałam się najbardziej, ale w połowie lat 80., kiedy znów pojechałam na zjazd do Gdańska. Wysiadłam z pociągu. Miałam nocować u ciotki. Też ktoś za mną szedł. Ale nic się nie stało.
Kiedy w 1989 roku „Solidarność” znów mogła otwarcie działać, doktor Duhl włączyła się w tworzenie samorządu lekarskiego i przez lata dla niego pracowała. Do dziś działa w Komisji Etyki i w Radzie Okręgowej Rady Lekarskiej w Rzeszowie. Nie poszła do IPN sprawdzać swojej teczki. – Nie chciałam. Po co mam to wiedzieć. I tak bym to robiła, i tak. Nie mam dzieci, a jak ktoś kto je ma, jest pod większą presją. Nie mogę oceniać tak ludzi, w których skórze nie byłam. 1989 rok to było dla nas wielkie zwycięstwo, wielka rzecz. To, że udało się bezkrwawo zmienić system. Uważam, że bez względu na to, jakie były działania dodatkowe, czy sprzeniewierzono się ideałom, czy nie, to zmiana była jednak ważna i dobrze, że do niej doszło.
Czasem jeździ na dawne Kresy. W latach 90. Solidarność poprosiła ją o wsparcie tam misji. Okazało się, że chodzi o dom dziecka w Załuczu, pod Śniatyniem, miastem jej matki. Pojechała. – Warunki były tam przerażające. Ale zbieraliśmy pieniądze, kupowaliśmy leki. Udało się wesprzeć ten ośrodek – opisuje dr Barbara Duhl, która do śladów rodziców dokłada też swoje.