Uzbrojony w gitary, harmonię i bębny, ciągnąc za sobą uparty jak bicie serca rytm, wkracza na scenę Woland i jego banda. Dziwacznie ubrani, o cwanych fizjonomiach, w pierwszej chwili wyciągają śmiech na usta zadziwionej publiczności. Rzecz zaraz jednak okaże się śmiertelnie poważna. Szatan znów zagra z Bogiem o ludzką duszę, a Cezary Iber sypnie magią teatru, by na nowo opowiedzieć „Mistrza i Małgorzatę”. Taką to wyjątkową premierą, 555. w swojej historii, Teatr im. Wandy Siemaszkowej uczcił w tym roku Międzynarodowy Dzień Teatru.
Opowiedzieć w 180 minut wielką powieść Michaiła Bułhakowa? Tym samym językiem, wiadomo, niemożliwe, ale w teatrze jak najbardziej wykonalne. Trzeba tylko mistrza, który potrafił żonglować teatralnymi środkami, zastąpi nimi tysiące słów i sprawi, by widz zgodził się, że to jest właśnie ta, przeczytana kiedyś historia. Tak samo przejmująca, na przemian smutna i zabawna. Cezaremu Iberowi, reżyserowi „Mistrza i Małgorzaty”, 555. premiery Teatru im. Wandy Siemaszkowej, ta sztuka udała się. Czy trzeba zresztą lepszego komplementu niż słowa Grzegorza Przebindy, współautora nowego i uznanego tłumaczenia tej powieści, który tuż po spektaklu, wstając na widowni, stwierdził, że Bułhakow musi cieszyć się w zaświatach z tego wieczoru w Rzeszowie. 30 marca, w dniu premiery, akcja wykroczyła poza scenę, a widzowie poczuli się częścią opowieści.
Fot. Maciej Rałowski
Banda Wolanda nie czeka na publiczność za zasłoniętą kurtyną. Nadciąga wąskimi schodami, z górnych pięter teatru, z jazgotem muzycznej kapeli i tanecznym krokiem zdobywców. Wkracza niespodzianie na miejsce akcji, jak w tamten wieczór na Patriarszych Prudach w Moskwie. Woland paraduje w szlafroku i płomienistych crocsach, bo tylko w takim stroju może w dzisiejszych czasach wydać się dostatecznie dziwaczny (kostiumy to dzieło Marzeny Wodziak). Jest w jakimś nieokreślonym wieku. Ni to młody, ni stary. Raz z miną mądrali, raz drwiącą, lecz najczęściej nieodgadnioną. A pokerowa twarz jest mu potrzebna, bo partia z Bogiem nie będzie łatwa. Choć świat zasiedlają ludzie mali i niedoskonali, przecież wciąż w każdym z nich zda się tlić odrobina dobra. Nie pozwolić jej ujawnić się, stłamsić ją, a zło pozostawić na wierzchu – oto cel Szatana. Woland dobrze rozgląda się po widowni rzeszowskiego teatru, sprawdzając, czy od ostatniej wizyty moskwianie bardzo się zmienili. Ze swoją diabelską bandą dzieli się szybkimi spostrzeżeniami – tylko ubrania inne, ale poza tym wciąż podobni. Kogo więc będzie chciał zwieść na pokuszenie? Małgorzatę, oczywiście. Widowni zaoferuje natomiast seans magii niczym w powieściowym Teatrze Variete. Małgorzacie znów na szalach położy wielką miłość do Mistrza i miłosierdzie dla nękanej poczuciem winy Friedy. Jak u Bułhakowa. Chociaż pierwsze zdanie spektaklu wcale nie jest takie samo jak w powieści. Bo najpierw wkracza Woland, a zaraz potem reżyser przenosi nas do szpitala psychiatrycznego, który właśnie opuszcza poeta Iwan Bezdomny (Mateusz Mikoś). Śledczy (Sławomir Gaudyn) i Aspirantka (Justyna Król) spróbują nakłonić go do zeznań i odtworzyć całą historię. Iber wykorzysta do tego całą masę teatralnych środków – od teatru lalek po taneczne układy; sięgnie do kulturowych tropów i skojarzeń – od obrazu Leonarda da Vinci po logo NASA.
Iwan Bezdomny i Mistrz. Fot. Maciej Rałowski
W sztuce najważniejszy bez wątpienia jest Woland i jego diabelska banda. Tworzą ją aktorzy rzeszowscy i zaproszeni z innych teatrów. W rolę Szatana wcielił się Krzysztof Boczkowski, aktor Wrocławskiego Teatru Współczesnego. Doskonale odzwierciedla tę mieszankę inteligencji i mocy, zadęcia gwiazdy i zniecierpliwienia boską przewagą. W śmiesznym szlafroku potrafi zbudować postać charyzmatyczną, centrum scenicznego świata. Udała się także bez wątpienia obsada jego towarzyszy. Stanisław Twaróg w roli Behemota – mówi mało, ale daj Boże, by każdy aktor tak bez słów potrafił istnieć na scenie. Karolina Dańczyszyn jako Hella jest naprawdę diabelsko zimna. Kacper Pilch w kraciastej marynarce i spodniach to wypisz wymaluj powieściowy Korowiew. Bandę dopełnia Azazello, najmniej zabawna postać, od brudnej roboty, której minę gangstera udanie przywdział Robert Żurek.
Cezary Iber wyszukał w rzeszowskim zespole typy postaci, które znakomicie wcieliły się w te z powieści Bułhakowa. Robert Chodur to przemądrzały Berlioz, Waldemar Czyszak – zmęczony bólem głowy i bezsennymi nocami Poncjusz Piłat, Mateusz Mikoś – obłąkany z przerażenia Iwan Bezdomny, Józef Hamkało – wysłany na Jałtę po całonocnej libacji dyrektor moskiewskiego teatru Lichodiejew, Paweł Gładyś – zdezorientowany Bengalski, a Marek Kępiński – zamieniony w wampira Warionucha, któremu nie udaje się zwieść bujdą cwanej Rimskiej – Marioli Łabno-Falumenhaft. Mariola gra też przekonująco rozwścieczoną żonę Apollonowicza (Grzegorz Pawłowski). Wielu aktorów wciela się w tym spektaklu w podwójne role. Nawet Woland momentami zmienia się w psa Poncjusza Piłata.
Fot. Maciej Rałowski
Mistrzem jest Adam Mężyk i dobrze pasuje do tej roli – lekko natchnionego, żyjącego w jakimś nierealnym śnie pisarza, którego powieść zachwyciła Małgorzatę i zmieszana została z błotem przez krytyków. Spali ją, ale „rękopisy nie płoną”, powie Woland i ze stosu papierów, który pofrunie w powietrze, Behemot wyłowi właśnie ten. O Piłacie. To ta chwila, kiedy Małgorzata znów jest szczęśliwa. Trudną rolę królowej balu u Szatana dostała Dagny Cipora. Na scenie musi stanąć naga. Ale jest to nagość uzasadniona i potrzebna. Umazana sceniczną krwią, w promienistej koronie, jest uosobieniem udręczonego i upokorzonego człowieka. Ta scena staje się uderzającym kontekstem dla gestu miłosierdzia, który wykonuje potem, pytana przez Wolanda o cenę za „fatygę”.
Cezary Iber sprawnie przenosi widownię w miejscu i czasie. Scenografia stworzona przez Roberta Rumasa i Tomasza Brzezińskiego ma w sobie wiele umowności, ale przez to zmienia się w nowe plany jak za dotknięciem czarodziejskiej różyczki. Pomagają w tym także wizualizacje wykonane przez Michała Jankowskiego. By przenieść się do szpitala psychiatrycznego, wystarczy oświetlić schowaną za przezroczystą taflą wannę i białe ściany. Aby zabrać widza na moskiewską ulicę, wystarczy postawić dwa stoliki, a ogród Piłata w starożytnej Judei wywołać w wyobraźni, wprowadzając na scenę lalki. Dano im twarze aktorów, którzy nimi animują – Jeszua zatem ma delikatną twarz Klaudii Cygoń, Mateusz Lewi – Michała Kurka, a Juda – Pawła Majchrowskiego. Kiedy za zdradę Juda zostanie zasztyletowany, na scenę poleje się „krew”. Zaraz potem ze szmatą wkroczy piękna Natasza (Żaneta Homa), narzekając, że i u Małgorzaty musiała sprzątać i u Szatana po balu też. Tak to z dowcipem i bez zbędnych ceregieli akcja wraca do Moskwy, przeskakując całe tysiąclecia.
A co do scen z lalkami, chociaż pomyślane dobrze, wymagają jeszcze doszlifowania, bo animacja nie jest, niestety, doskonała.
Na koniec słowo o muzyce, w całości napisanej do spektaklu przez Macieja Zakrzewskiego. To także dzięki niej tak łatwo widzowi wędrować po różnych miejscach. Raz romantycznie otula pokój kochanków, raz niespokojnie wypełnia salę dla obłąkanych. Ale motyw, który z pewnością najlepiej zostanie zapamiętany, to ten szaleńczy, z bałkańską nutą rytm, towarzyszący diabelskiej bandzie. Tańczący w transie orszak Wolanda pojawia się nie tylko w pierwszej scenie, ale także na końcu przedstawienia, niosąc ze sobą nowe znaczenie i pytanie: Czy to, czym zaczęła się cała sztuka było nadejściem czy zniknięciem Wolanda? Czy on naprawdę odszedł, czy właśnie nadciąga?
Fot. Maciej Rałowski