Reklama

Kultura

Dzwonnicy z Przemyśla

Antoni Adamski
Dodano: 19.03.2014
11442_ludwisarz-janusz-felczynski-w-odlewni-dzwonow-w-ostrowie-2-Fot.-Pawel-Cichy
Share
Udostępnij
„Felczyńscy byli i pozostali mistrzami” – pisze Stanisław Sławomir Nicieja o rodzinie odlewników z Kałusza i Przemyśla. Osiem pokoleń Felczyńskich od 205 lat odlewa dzwony dla kościołów polskich i dla świątyń na niemal wszystkich kontynentach. W Przemyślu dwie firmy noszą to nazwisko.
      
Założycielem firmy był Michał Felczyński (? – 1866), który pochodził z Wielkopolski. Sztukę ludwisarstwa mógł poznać od Niemców. Przyjechał do kresowego Kałusza do pracy w kopalni soli potasowej, lecz w 1808 r. założył pierwszą w tej części Europy odlewnię dzwonów. Początkowo wędrował od parafii do parafii wykonując tam kolejne zamówienia. Jego syn także Michał założył stałą ludwisarnię w Kałuszu w roku 1854.
Czasy rozwoju firmy rozpoczynają się od Franciszka Felczyńskiego (1844-1924), który miał czterech synów: Ludwika, Michała, Jana i Kajetana. W roku 1912 Ludwik założył w Przemyślu filię kałuskiej ludwisarni. 
 
W Kałuszu wykonywano masową produkcję. W Przemyślu powstawały wyroby unikatowe, pokazywane na targach międzynarodowych i krajowych. Dzwony dla Przemyśla projektował m.in. Ksawery Dunikowski – najsłynniejszy rzeźbiarz tamtej epoki. W 1927 r. firma zdobyła Grand Prix na wystawie w Paryżu, zaś w dwa lata później złoty medal na targach poznańskich. W 1939 cztery dzwony zdobione płaskorzeźbami poświęconymi historii Polski wysłano na wystawę światową do Nowego Jorku. Nigdy nie wróciły do kraju. Tuż przed wybuchem wojny w sierpniu 1939 przemyska odlewnia wykonała ogromny (ważący 6,5 tony) dzwon dla katedry lubelskiej. Miał tam zawisnąć 17 września, lecz został przez Niemców zarekwirowany i przetopiony. 19 września 1939 r. odlewnię w Kałuszu zajęła Armia Czerwona, która skonfiskowała cały majątek firmy. W roku 1940 córka Michała – Jadwiga z dziećmi została wywieziona na Syberię. Po sześciu latach tułaczki wróciła do Przemyśla. Był już tam jej brat Eugeniusz, który na początku  wojny zdążył uciec z Kałusza przed represjami NKWD. 
 
W roku 1958 Ludwik zmarł, zaś Eugeniusz Felczyński po usilnych staraniach uzyskał pozwolenie wznowienie działalności firmy. Prowadził ją do swojej śmierci w roku 1977. Pomiędzy 1977 a 2004 firmą kierowała wdowa po Eugeniuszu Felczyńskim – Waleria oraz jej syn Janusz, któremu pomaga syn Maciej. Dziś Odlewnia nosi  imię Janusza Felczyńskiego. 
 
Do rewizji trzeba się było przyzwyczaić
 
W latach 1970-75 Janusz Felczyński ukończył studia na Wydziale Mechanicznym Politechniki Krakowskiej. Od lat 60-tych każde wakacje poświęcał na pracę w Odlewni. Jednak po uzyskaniu tytułu magistra nie śpieszył się z powrotem do Przemyśla. Odlewanie dzwonów było bowiem traktowane przez władzę jako „sprawa polityczna”. Od roku 1956 pamiętał liczne rewizje w zakładzie, który odwiedzali: urzędnik z Wydziału Finansowego Miejskiej Rady Narodowej (nie istniały wówczas Urzędy Skarbowe), tzw. „czynnik społeczny” czyli przedstawiciel partii oraz milicjant uzbrojony -zgodnie z przepisami – w broń długą. Uzasadnienie rewizji brzmiało: „tajemnica państwowa”. 
 
– Czego oni szukali Bóg raczy wiedzieć – zastanawia się Janusz Felczyński – Można się było przestraszyć pierwszej, drugiej, nawet piątej rewizji. Ale dwudziestej już nie. Zacząłem głośno mówić intruzom, że mam ich wszystkich w d…. Rozpoczynając pracę zaznajomiłem się z przepisami prawa. Na duchu podtrzymywała mnie matka oraz ówczesny biskup Ignacy Tokarczuk.
Nie dość, iż działalność odlewni była źle widziana, to wymagała używania strategicznych surowców: miedzi i cyny. Te deficytowe metale były niedostępe na rynku. Należało starać się o ich przydział. Sprawę przydziałów metali dla Odlewni Felczyńskich poruszał bp. I. Tokarczuk na najwyższym szczeblu: na posiedzeniach Komisji Wspólnej Rządu i Episkopatu. Zapotrzebowanie zatwierdzał Komitet Ekonomiczny Rady Ministrów, który potrzebną ilość miedzi i cyny redukował o 20 procent. 
 
– Gdy dostawałem zawiadomienie o przydziale – wspomina Janusz Felczyński – udawałem się z pisemkiem do Centrali Zbytu Materiałów Nieżelaznych w Mysłowicach-Imielinie. Mój przyjazd wywoływał panikę: na naradę zbierały się władze Centrali wraz z I sekretarzem partii. Na posiedzeniu obcinali mi  przydział o kolejne 20 procent. Po wprowadzeniu stanu wojennego: w styczniu i lutym 1982 produkcja stanęła. Nie było z czego odlewać dzwonów. W marcu ksiądz ze Śląska przywiózł potrzebne metale i złożył zamówienia. 90 procent dzwonów szło do tego regionu. Górnicy umieli postawić na swoim: gdy chcieli budowy nowego kościoła, władza musiała ustąpić. W roku 1990 po raz pierwszy miedź i cynę kupiłem bez urzędniczej mitręgi: na wolnym rynku.
 
– Rok 1984 był dla mnie decydujący – opowiada Janusz Felczyński –  Po śmierci ks. Jerzego Popiełuszki 14 października zaczął się rozpad komunistycznego państwa. Rozsypywał się aparat represji. Milicja Obywatelska otwarcie demonstrowała, że nie ma nic wspólnego ze Służbą Bezpieczeństwa. A nawet wykazywała w tym niezwykłą gorliwość. Oficerowie milicji zaczęli poufnie informować mnie o planowanych aresztowaniach, rewizjach i innych represjach. Wiedzieli, iż przekażę te wiadomości władzom kościelnym. O wszystkim dowiadywał się biskup Ignacy Tokarczuk. Było trzech takich ludzi w Polsce. Dwaj pozostali mieszkali w Gdyni i na Śląsku.
 
Dzwon aresztowany
 
Już w trzy dni po zamordowaniu ks. Popiełuszki przyjechał do mnie ksiądz ze Świdnika k. Lublina i obstalował dla swojej parafii dzwon jego imienia – wspomina Janusz Felczyński –  Mnożyły się kolejne zamówienia. Najważniejsze przyszło w dwa lata później: dzwon św. Jerzego do kościoła pod wezwaniem św. Stanisława Kostki na Żoliborzu gdzie ksiądz Jerzy głosił kazania i gdzie później usytuowano Jego grób. Dzwon poświęcić miał Jan Paweł II w czasie pielgrzymki do Polski w sobotę 14 czerwca 1987. Na poprzedzający uroczystość poniedziałek dzwon gotowy był do transportu. Tymczasem Służba Bezpieczeństwa wydała szokującą decyzję: „Dzwon został zaaresztowany i do Warszawy nie pojedzie.”
 
Można aresztować człowieka, ale dzwon?! Była to sensacja na skalę europejską! Zagroziłem UB, że powiadomię amerykańską telewizję NBC w Warszawie. Miałem z nią kontakt wcześniej, gdyż w roku 1981 kręciła u mnie film o odlewaniu dzwonu przeznaczonego dla Stanów Zjednoczonych.  Wtedy Służba Bezpieczeństwa zrezygnowała z aresztu i postanowiła, iż transport dojdzie do skutku – za to w specjalnej obstawie. Przed i za lawetą, na której spoczywał dzwon jechała karetka milicyjna na sygnale. Dojechaliśmy do Starej Miłosnej, gdzie konwój przejęła warszawska milicja. Na Żoliborz dotarliśmy o 4 nad ranem. Sygnały karetek musiały zbudzić wszystkich  mieszkańców informując, że dzwon jest już na miejscu. Chyba nie taki był zamiar władz. 
 
14 czerwca o godzinie 6 rano zgłosiłem się do obstawy przed kościołem. Papież przyjechał o 8. Po modlitwie przy grobie ks. Popiełuszki Jan Paweł II spotkał się w kościele z artystami. Później wyszedł na zewnątrz aby poświęcić miniaturę dzwonu św. Jerzego. I wtedy nieoczekiwanie z kościoła wyszła delegacja hutników z Huty Warszawa ze sztandarem „Solidarności”. Hutnicy, którzy przez całą noc ukrywali się w kościele, poprosili o poświęcenie sztandaru. Zrobiła się z tego straszna afera polityczna, którą trudno było ukryć przed mediami.
Gdy  wracałem ze stolicy SB zatrzymała mnie w Starej Miłosnej na przesłuchanie. Pytanie było jedno: jak to było z hutnikami? Nie powiedziałem niczego konkretnego. Drugie wezwanie dostałem w nocy zaraz po przyjeździe do Przemyśla. „Panowie, dajcie się chociaż wyspać” – odpowiedziałem. Funkcjonariusze przepytywali mnie następnego dnia rano. 
 
Niedokończona rewizja
 
Ostatnią rewizję miałem w listopadzie 1988 r. Około godz. 16 zjawili się esbecy z Radomia (do dziś nie wiem, dlaczego już nie wrócili. Esbecy mieli przyjechać następnego dnia, ale nie pojawili się więcej. Później dowiedziałem się, iż nie dostali zgody komendanta przemyskiej SB. Na zawsze już ta rewizja pozostanie niedokończona.)
W roku 2002 wykonałem dla sanktuarium w Licheniu „Józefa”. To największy dzwon w polskiej historii. Waży 11,6 tony – o 3 tony więcej niż wawelski „Zygmunt”. W sumie dostarczyłem tam osiem dzwonów różnej wielkości, o różnych tonacjach. W ostatnich latach produkcja spada. To zaledwie 30 procent tego, co wytwarzałem w latach 80-tych. Za to więcej jest prac przy renowacji starych dzwonów. Coraz gorsze są warunki działania dla przedsiębiorców. Zamiast podatku obrotowego w wysokości 10 proc. płacimy 23 proc. podatku VAT. Składki ZUS z 15 proc (w 1989 r.) wzrosły – ze wszystkimi pochodnymi – do 90  proc.
 
W czasie uroczystości Jubileuszowej z okazji 200-lecia powstania firmy Janusz Felczyński opowiadał jak Odlewnia przetrwała wszystkie kataklizmy dziejowe. Wymienił dwie przyczyny:
– Pierwsza to wiara. Każdy z kolejnych właścicieli Odlewni uważał i uważa, że wszystko, co robi nie robi dla zysku, poklasku, medali. Nie robi nawet dla klientów, którzy zamawiają jego wyroby. Wszystko to robi na większą chwałę Bożą…

Druga przyczyna jest konsekwencją tej pierwszej. Powołaniem naszym i naszej rodziny jest wykonywać dzwony. Dołożyć wszelkich starań, aby nie zważając na przeciwności losu i działań ludzkich mnożyć chwałę Bożą poprzez swoją pracę. Są lepsze, intratniejsze i lżejsze zawody. Nie dla nas. My mamy robić dzwony.
 
Dzwony trzeba kochać i rozumieć
 
W Przemyślu od 1946 r. istnieje również Odlewnia Dzwonów Jana Felczyńskiego – prawnuka Michała. Jan, który po wojnie schronił się w Przemyślu i zmarł w roku 1979. Jego Pracownię przejął Witold Sobol, rocznik 1956, który był z zawodu geodetą.  W latach 70-tych poznał Joannę Czerwińską, wnuczkę Jana Felczyńskiego. Młodzi wzięli ślub 27 stycznia 1979 i wtedy Witold Sobol poprosił właściciela o pracę. „Dla wnuków serce bym oddał” – odpowiedział Jan Felczyński, który miał wówczas 80 lat i dotąd nie dochował się następcy. Witold zaczął staż od zamiatania pracowni, zaś później przez pół roku zgłębiał tajniki odlewania dzwonów. 17 czerwca 1979 Jan Felczyński odszedł. Dalsze nauki Witold pobierał u mistrzów odlewnictwa: Romana Mila i Adolfa Felczyńskiego. 
 
– Dzwony trzeba kochać i rozumieć – podkreśla Witold Sobol dodając, iż do wykonania jednego trzeba wylać wiadro potu. Najpierw powstaje rdzeń dzwonu: wykonywany z gliny zmieszanej z nawozem końskim. Teraz powstaje dzwon fałszywy: rdzeń oblepia się warstwą gliny, a potem smaruje łojem, na który nalepiane są ornamenty z wosku. Dzwon fałszywy pokryty zostaje kolejną warstwą gliny. Po osuszeniu całość zostaje wypalona w piecu. Warstwa z łoju i wosku zostaje stopiona. W jej miejsce wlewany jest spiż. To stop miedzi i cyny w proporcji 78:22. Spiż zastyga w formie od 24 do 48 godzin. Dzwony wielkich rozmiarów pozostają w formie nawet tydzień i dłużej. Po uwolnieniu odlewu dzwon jest szlifowany, cyzelowany i polerowany. Dzwon to przede wszystkim instrument muzyczny: nadaje mu się ton główny i szereg tonów pobocznych, które w sumie składają się na jakość dźwięku. Właściwe zestrojenie tonów to największy sekret ludwisarstwa. Dzwony o tym samym kształcie mogą posiadać odmienną tonację. Dźwięk odlewanego dzwonu dostrajany jest do tonacji już istniejących, niekiedy bardzo starych dzwonów zawieszonych w kościelnej dzwonnicy. 
 
Na wszystkich kontynentach
 
Do największych wyrobów Odlewni należy 9,5-tonowy „Władysław” przeznaczony do kościoła pod wezwaniem bł. Władysława z Gielniowa na warszawskim Ursynowie. Niewielki dzwon (70 kg) pod nazwą „Dobry Pasterz” został przekazany Janowi Pawłowi II w czasie wizyty w Krośnie. Papież nakazał ustawić go w ogrodach watykańskich. Półtoratonowy Dzwon Pojednania  z nazwiskami ofiar II wojny światowej został zawieszony w Piekutach.  W Muzeum Powstania Warszawskiego, trzystukilogramowy dzwon wkomponowany został w ścianę z listą nazwisk poległych i pomordowanych. Dzwony od Jana Felczyńskiego znajdują się za wschodnią granicą: w cerkwi św. Jura (kilka egzemplarzy) i w greckokatolickim seminarium we Lwowie.  Są także na innych kontynentach – w obu Amerykach: Kanadzie, Stanach Zjednoczonych, Ekwadorze, w Australii (Sydney), na Filipinach, w Indonezji, Korei Południowej (Seul), a nawet w Chinach i Japonii.
 
– Niekiedy zachodzi potrzeba rekonstrukcji starego dzwonu – wyjaśnia Witold Sobol, którego odlewnia odtwarzała dla Jasnej Góry dzwon „Jezus i Maryja” z 1544 r. o wadze 5 ton.  Jego wykonawcą mógł być mistrz Jan Beham z Norymbergii – twórca wawelskiego „Zygmunta”. Stary egzemplarz, który z powodu wieku stracił dźwięk można oglądać dziś na bastionie św. Barbary częstochowskiego klasztoru. Miniatura nowego została ofiarowana papieżowi Benedyktowi w 2001 r. Przy odlewaniu nowego dzwonu uczestniczyli paulini. O. Jan Golonka, kustosz sanktuarium, wrzucił do roztopionego spiżu sześć złotych obrączek – symbol sześciu wieków istnienia Jasnej Góry. „Widziałem, pocałowałem dzwon, dziękuję” – napisał kustosz w liście do Przemyśla.
 
W Polsce zanikł już zwyczaj całowania dzwonów.  Jest rozpowszechniony na Ukrainie – dawnej komunistycznej republice ZSRR, w której przez dziesięciolecia życiu codziennemu nie towarzyszył dźwięk dzwonów. Ukraińcy zamawiają wiele dzwonów w Przemyślu i podchodzą do nich z niespotykanym u nas szacunkiem. Powszechny jest zwyczaj ich konsekrowania, czyli namaszczania olejami świętymi.
 
W Polsce dzwony się święci, kropiąc je wodą święconą. Witold  Sobol mówi: – Słowa wypowiadane w czasie poświęcenia: „Boże, ty dałeś swojemu ludowi robić spiżowe dzwony” są dla mnie największą zapłatą. Czuję się wtedy narzędziem w rękach Boga. Dzwony to całe moje życie. To coś niezwykłego. Kiedy patrzę na wieże kościelne uświadamiam sobie, że pozostaje tam najważniejsza część mojego życia.
              
Pisząc tekst korzystałem m.in. z pracy Stanisława Sławomira Nicieji „Kresowa Atlantyda, tom III, Opole 2013.
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy