Marquez i Eliot
Miłośnicy prozy iberoamerykańskiej dobrze znają powieści Gabriela Garcíi Márqueza. Większość zapewne przeczytała “Miłość w czasach zarazy”. To wspaniała książka o miłości, czułości, trwaniu. O tym, że platoniczna miłość nie boi się samotności, upokorzenia i śmierci. Zaraza nie jest tematem tej książki. Jest gdzieś głęboko w tle. Niemniej hasło “miłość w czasach zarazy” na stałe wpisało się w nasz idiom kulturowy. Możemy zmieniać pierwszy wyraz według potrzeb, ale fraza językowa “w czasach zarazy” już zawsze będzie się kojarzyć z Marquezem i jego sławną powieścią. W obecnym czasie światowej pandemii coraz częściej przychodzi nam mimowolnie do głowy.
W roku 2007, na podstawie “Miłości w czasach zarazy”, Mike Newell nakręcił film pod tym samym tytułem. Scenariusz napisał świetny dramaturg i scenarzysta brytyjski, Ronald Harwood, znany choćby ze sztuki “Garderobiany”, czy ze scenariusza do “Pianisty”. Przedstawienie fabuły ekranowej jest bardziej melodramatyczne niż wybitna proza Marqueza, niemniej film jest również godny polecenia. Jest bardzo dobrym obrazem, o czym świadczą nominacje do wielu prestiżowych nagród, nie tylko za piosenkę Shakiry pt. “Despedida”.
Moje przywołanie tu “czasów zarazy” nie ma przesłania apokaliptycznego. Jest to mój ukłon wobec Marqueza i dzieł o fundamentalnych sprawach tego świata, którego wielkim ludzkim uczuciom nie są w stanie zagrozić przydarzające się plagi i inne zrządzenia losu.
T. S. Eliot w “Wydrążonych ludziach” pisze, że “świat nie kończy się hukiem, a skomleniem”. Przypomniał mi o tym wczoraj kolega poeta, Jacek Napiórkowski. Trawestując słowa angielskiego poety napisał, że świat nie kończy się skowytem, a milczeniem. Wyobraziłam sobie, że świat kończy się doskonałą ciszą – totalnym milczeniem planety. Tym razem, do finalnej ciszy daleko nam jeszcze, pocieszam się. Mieszkam w centrum miasta i po raz pierwszy życzliwiej myślę o hałasach miejskich ulic dochodzących do mojego okna. Nie wspominając o odgłosach wiosny, jej ptaków. Trudniej o piękniejsze zakłócanie planetarnej ciszy.
Wiersz
Boję się pomyśleć, że dziś odkryłam jakąś “profetyczność” wiersza “Koło Wielkanocy”. Mogłoby się wydawać, że poniższe słowa pochodzą sprzed chwili, a ja ten wiersz napisałam w roku 2018 lub 2019. Niedługo ukaże się w tomie pt. “Kiedy byłam rybą (lub ptakiem)” (Wydawnictwo SPP, Kraków).
KOŁO WIELKANOCY
Wyszłam w stroju pokutnym
dopracowanym w każdym calu
skromnym
lecz nie ostentacyjnie
nie jasnym nie ciemnym
w szarych cichobiegach
powoli przeszłam się główną
ulicą miasta
wstąpiłam do apteki
odruchowo
w sklepiku na rogu
kupiłam chleb i sól
przedefilowałam przez Rynek
z bochenkiem i solą na tacy
czułam na sobie spojrzenia
nie linczowały mnie
wbrew obawom
ledwie muskały
w końcu weszłam do kościoła
był pusty
czy to się liczy
skoro muska nie chłoszcze
nie jasny nie ciemny
pusty?
przekroczyłam sacrum-profanum
skręciłam w najbliższą bramę
odruchowo
wciąż zakapturzona.