Reklama

Ludzie

Od 15 lat bez kompleksów wchodzimy na europejskie salony

Z Elżbietą Łukacijewską, posłanką Platformy Obywatelskiej do Parlamentu Europejskiego, rozmawia Aneta Gieroń
Dodano: 01.05.2019
45492_7k7a2263
Share
Udostępnij
Aneta Gieroń: Pamięta Pani, jak wyglądał 1 maja 2004 roku?
 
Elżbieta Łukacijewska: Doskonale pamiętam ten dzień, bo z utęsknieniem na niego czekałam, podobnie jak większość Polaków. Wspólnie z mężem i przyjaciółmi cieszyłam się ze szczęśliwego finału referendum i wejścia Polski do Unii Europejskiej. To było jeszcze w Cisnej, zanim przeprowadziłam się z rodziną do Dołżycy. Wspaniały czas, duma, że jesteśmy częścią zachodniej, nie wschodniej cywilizacji, co było i jest dla mnie bardzo ważne. Jak zawsze był to też czas spędzony z najbliższymi – wszystkie najważniejsze wydarzenia dla Polski staramy się spędzać w gronie bliskich i przyjaciół.
 
Pomyślała Pani wtedy, by w przyszłości być częścią tego brukselskiego świata?
 
Nie, absolutnie nie (śmiech). Ja, wychowana w niewielkiej Godowej k. Strzyżowa, potem mieszkanka Bieszczadów, przeszłam niełatwą drogę do miejsca, gdzie jestem dzisiaj. I zawsze będę wdzięczna losowi oraz wyborcom za możliwość bycia wójtem Cisnej, przez trzy kadencje posłem, w końcu europosłem. To więcej, niż kiedykolwiek marzyłam.

Przed wejściem Polski do Unii Europejskiej zaledwie od 3 lat była Pani w polityce ogólnopolskiej – w 2001 roku po raz pierwszy została Pani posłem.
 
Ale dla mnie to był bardzo intensywny czas. Przed referendum akcesyjnym od rana do nocy jeździłam po Podkarpaciu i namawiałam, by zagłosować na „tak” dla naszego wejścia do Unii Europejskiej. Już wtedy uważałam, że to najlepsza szansa dla Polaków i Polski, choć nieufności było sporo. Ludzie obawiali się, że zaginie ich kultura, tradycja, wiara. Trzeba było wielu spotkań i rozmów, by przekonać, że po wejściu do Unii Europejskiej lokalne społeczności nie stracą, a jeszcze zyskają unijne pieniądze na rozwój i promocję; także swojej kultury. Podobnie było z katolicyzmem,  musiałam żarliwie zapewniać, że nikt nikomu nie zabroni  wiary przodków, że w Unii tolerancja jest największą wartością. Jak pokazały kolejne lata po wstąpieniu Polski do Unii Europejskiej, Kościół stał się ważnym beneficjentem unijnych dotacji, a wiele zabytków kultury, także  sakralnej, zostało uratowanych i odremontowanych dzięki unijnym pieniądzom.

W tym roku mija 15 lat Polski w Unii Europejskiej. Jak przez te lata zmieniliśmy się jako kraj i jak zmienili się Polacy?
 
Wystarczy spojrzeć dookoła, żeby zobaczyć jak Polska wypiękniała, ile ważnych dla naszego życia i rozwoju inwestycji zrealizowano w Polsce i na Podkarpaciu. W Polakach dostrzegam dumę i zmianę mentalności. Przez tych 15 lat wielu Polaków uwierzyło w swoje możliwości, otworzyło głowy i bez kompleksów odnalazło się na europejskim rynku. Prawdziwą rewolucją okazało się zniesienie granic. Na lotniskach i przejściach granicznych nie byliśmy już odsyłani do kolejki dla mieszkańców spoza Unii Europejskiej – staliśmy się pełnoprawnymi obywatelami Europy. To była ogromna radość podróżować samochodem po starym kontynencie i bez przeszkód wjeżdżać do kolejnych krajów. Dziś już się do tego przyzwyczailiśmy, ale jeszcze kilkanaście lat temu była to nieprawdopodobna zmiana cywilizacyjna – nikt nas nie zatrzymywał na granicach i nie poddawał, często upokarzającym kontrolom.
 
Zmieniło się też Podkarpacie.
 
Warto porównać zdjęcia Rzeszowa, ale też innych miejscowości w naszym regionie sprzed 2004 roku i obecnie. Dzięki unijnym pieniądzom udało się dużo zbudować i wyremontować, poprawiła się jakość wody, powstały nowe oczyszczalnie ścieków, kanalizacje, rozbudowano infrastrukturę drogową i wiele innych. Te zmiany, częściej niż my sami, dostrzegają osoby, które po dłuższej nieobecności przyjeżdżają do Rzeszowa i na Podkarpacie. Nie mogą uwierzyć, jak wiele miejsc wypiękniało, jak nauczyliśmy się dbać o przestrzeń, która nas otacza. I chyba nikt nie ma wątpliwości, że wszystkim nam żyje się lepiej, choć na pewno nie wszyscy bogacili się równie szybko i po równo.
 
Wejście Polski do Unii Europejskiej otworzyło też przed nami legalny rynek pracy w Unii. Z perspektywy lat okazało się to błogosławieństwem, czy przekleństwem? Bo drenażu mózgów z Polski na pewno nie udało się zatrzymać.
 
Zawsze będę zwolenniczką możliwości swobodnego przemieszczania się i podróżowania – możliwość nauki, pracy w innym kraju jest niezwykle cenna i rozwijająca. Ludzie mają szanse podpatrywać najlepsze rozwiązania, innowacje, a przede wszystkim inwestować we własny rozwój. Nawet takie drobnostki, jaki  pięknie przystrzyżone trawniki przy polskich domach, zadbane ogródki z donicami kwiatów, to efekt naszych obserwacji innych europejskich krajów, gdzie ta estetyka od dawna jest ważna. Dla wielu możliwość legalnej pracy w krajach Unii była życiową szansa nie tylko na podniesienie kwalifikacji, ale przede wszystkim na poprawienie standardu życia swojej rodziny. A drenaż mózgów? Takie niebezpieczeństwo zawsze istniej, ale to od roztropności kolejnych rządów zależało i zależy, jak działać, by zachęcić Polaków do powrotów. Tym bardziej, że odwrócenie drenażu mózgów jest możliwe pod warunkiem, że ma się do zaoferowania atrakcyjną, także finansowo pracę, albo takie rozwiązania gospodarcze, które sprzyjają przedsiębiorczości i zachęcają powracających zza granicy do zakładania własnych biznesów. To, co mnie dziś niepokoi w kontekście wyjazdu z Polski młodych ludzi, to problemy z zagwarantowaniem opieki coraz szybciej starzejącemu się społeczeństwo oraz dostęp do opieki zdrowotnej. Te bolączki będą się pogłębiać.
 
Gdyby miała Pani wskazać, co okazało się najcenniejszą inwestycją z unijnych pieniędzy na Podkarpaciu, co by Pani wymieniła?
 
Na pewno autostradę A4, co przed Podkarpaciem jeszcze szerzej otworzyło rynki europejskie. Wielkie pieniądze zostały zainwestowane w odnowę i budowę zabytków sakralnych, historycznych i turystycznych, co przynosi wielkie korzyści. I rzecz równie ważna -wsparcie dla innowacyjnych rozwiązań w biznesie. W sposób nieprawdopodobny rozwinęła się Dolina Lotnicza, strefy ekonomiczne w Mielcu i Jasionce oraz wiele innych przedsiębiorstw produkcyjnych. Nie można też nie zauważyć, jak rozbudowały się uczelnie wyższe, zwłaszcza Uniwersytet Rzeszowski i Politechnika Rzeszowska, które oprócz inwestycji w nowe budynki, dzięki unijnym pieniądzom mogły też zakupić nowoczesny sprzętu do badań. Jestem związana z Bieszczadami, do dziś mieszkam w Dołżycy i nie mogę nie wymienić branży turystycznej, która również skorzystała na wejściu Polski do Unii Europejskiej. Powstało wiele nowych hoteli, pensjonatów, atrakcji dla samych turystów.
 
Może tylko szkoda, że zbyt wiele pieniędzy unijnych poszło na „projekty miękkie”, kosztem infrastruktury i do dziś Rzeszów nie ma szybkiej kolei do Warszawy, ani S19 przez całe województwo.
 
W ostatnich latach wokół drogi ekspresowej S19 narosło sporo różnych informacji, nie zawsze prawdziwych. Sama Via Carpathia została wpisana na listę dróg do dofinansowania za czasów koalicji PO-PSL, wcześniej rządził PiS w latach 2005-2007 i tego nie zrobił.
 
W 2006 roku w Łańcucie z inicjatywy śp. Lecha Kaczyńskiego odbyła się międzynarodowa konferencja – "Jedna droga – cztery kraje", gdzie podpisano Deklarację Łańcucką w sprawie rozszerzenia Transeuropejskiej Sieci Transportowej poprzez utworzenie najkrótszego szlaku drogowego na osi Północ-Południe łączącego Litwę, Polskę, Słowację i Węgry. 
 
Z podpisania deklaracji niewiele wynika. Można właściwie codziennie się spotykać i podpisywać dokumenty deklaratywne, których wartość jest wątpliwa. Najważniejsze jest zagwarantowanie źródeł finansowania każdej inwestycji. Dlatego tak istotne było wpisanie tej drogi na listę indykatywną do dofinansowania w Unii Europejskiej. Powiedzmy sobie szczerze: to poprzedni rząd zadbał o finanse; dokumentację i rozpoczął budowę tej drogi, a  PiS kończy odcinki, które wtedy zaczęliśmy, zaś nowe odcinki i całość inwestycji będą gotowe najwcześniej około 2025 roku. To pokazuje, że tego typu inwestycji nie robi się w ciągu kilku lat, ale obietnice nic nie kosztują i nie każdy wyborca głębiej analizuje fakty. Natomiast rzeczywiście, w ostatnich latach wokół Via Carpathia zorganizowano wiele konferencji prasowych i stąd może popularność zagadnienia. Gdyby ilość konferencji, które odbyły się na ten temat, przełożyła się na szybkość jej budowania, S19 na Podkarpaciu powinna być już skończona. Sedno sprawy jest zaś takie, że to nie jest łatwa i tania inwestycja, ale nieważne, z jakiej jesteśmy opcji politycznej – wszystkim zależy na  jak najszybszym powstaniu wszystkich odcinków S19 na Podkarpaciu. Infrastruktura to krwioobieg gwarantujący rozwój regionu. Ważna jest budowa każdej obwodnicy i każdej drogi.
 
Wracając do samej kolei, były bardzo duże pieniądze unijne na inwestycje w ten sektor, które zostały przesunięte, bo spółki kolejowe nie były przygotowane do wydania tak olbrzymich  pieniędzy; ze względu na cały proces przygotowania projektów, pozwoleń, uzgodnień etc. Wszystkie duże inwestycje drogowe i kolejowe, to są lata przygotowań, dokumentacji, realizacji i nic nie dzieje się tak, że ktoś przychodzi i w rok albo dwa jest w stanie zagwarantować prawdziwą rewolucję na torach lub drogach.

Nie ma jednak wątpliwości, że akcenty w wydawaniu pieniędzy w poprzedniej perspektywie można było ustawić inaczej.
 
Zawsze można powiedzieć, że coś można było zrobić lepiej. Pieniądze z lat 2007-2013 to były pierwsze tak duże środki unijne, jakie spłynęły do Polski i wszyscy uczyliśmy się poniekąd na własnych błędach. Tych nie uniknął też samorząd województwa podkarpackiego, który również mógł inaczej akcentować przyznawanie unijnych dopłat.
 
I gdy dziś patrzy Pani na Rzeszów i Podkarpacie żałuje Pani, że czegoś nie udało się w ciągu tych 15 lat zrealizować?
 
Na pewno bardzo żałuję, że nie ma szybkiego połączenia kolejowego z Rzeszowa do Warszawy. Trochę też szkoda, że nie udało się odzyskać Zamku Lubomirskich, który mógłby się stać kulturalną wizytówką stolicy Podkarpacia i że tak mało firm zakładają młodzi ludzie z naszego regionu.
 
15 lat Polski w Unii Europejskiej dla Pani oznacza 10 lat spędzonych w Brukseli i Strasburgu. Od 2009 roku, w kolejnych dwóch kadencjach z listy Platformy Obywatelskiej zdobywała Pani mandat europosłanki z Podkarpacia. Jak Pani zapamiętała ten czas?
 
W Brukseli pracuje się zupełnie inaczej niż w Polsce. Po pierwsze jesteśmy 20 dni w miesiącu poza polskim domem, więc na pewno brakuje mi spotkań z ludźmi na Podkarpaciu. Wspaniałym doświadczeniem jest natomiast możliwość obcowania na co dzień z wieloma znakomitymi i bardzo znanymi politykami europejskimi, byłymi premierami i ministrami, a co najważniejsze, atmosfera polityczna w Brukseli jest kompletnie inna od tej w Polsce. Europosłowie nie muszą się ze sobą zgadzać, ale na pewno się szanują, a tamtejsza atmosfera jest dużo lepsza niż w polskim Sejmie. Nie ma mowy o agresji, czy chamskim zachowaniu, jakie nierzadko obserwujemy wśród polskich polityków na Wiejskiej. Dostrzegam nawet, że niektórzy polscy europosłowie, którzy w krajowych mediach zachowują się niegrzecznie, będąc w Brukseli stają się zupełnie innymi ludźmi, miłymi, uprzejmymi i kulturalnymi. Polskie społeczeństwo bardzo by się zdziwiło widząc wielu polityków z pierwszych stron gazet, którzy w Brukseli normalnieją. Buta i kłótliwość wraca wraz z powrotem na polskie podwórko.
 
 
Od lewej: Elżbieta Łukacijewska i Aneta Gieroń. Fot. Tadeusz Poźniak

Co było najtrudniejsze, kiedy w 2009 roku debiutowała Pani jako europoseł?
 
Bariera językowa, ale tę na szczęście dość szybko udało się przełamać. W pierwszych miesiącach był też ogromny stres, by każde wystąpienie było merytoryczne, by nie narazić się na krytykę, czy nawet śmieszność. Patrząc na innych europosłów z krajów starej „piętnastki”, którzy w Parlamencie Europejskim zasiadali od dawna, czuło się też onieśmielenie.

Samą Brukselę i Strasburg trudno było oswoić?
 
Nie. Ja od zawsze byłam ciekawa ludzi i świata, w dodatku znakomicie czuję się w towarzystwie innych. To pewnie jeden z powodów, dla którego z podkarpackiej wsi w Bieszczadach odważyłam się przed laty walczyć o miejsce w polskim Sejmie, a potem w Parlamencie Europejskim w Brukseli. Dziś znakomicie czuję się w obu tych miastach. Strasburg jest uroczy, spokojny i przyjazny. W Brukseli czuje się już wielką politykę i tygiel wielu narodowości. W Brukseli są też znakomite warunki do pracy, zaś w Starsburgu trochę koczowanie na walizkach. To, co łączy oba te miejsca, to nieprawdopodobnie otwarci i sympatyczni mieszkańcy. Ponad 120 stażystów, których miałam w ciągu tych 10 lat oraz około 1500 gości, jakich  do siebie zaprosiłam, też miało szansę się o tym przekonać. Inna kultura, religia, orientacja seksualna, tam w żaden sposób nikogo nie dyskryminuje.
 
Tegoroczne wybory do PE są dla Pani przełomowe. Po pierwsze weszła Pani w dorosłość w byciu posłem – od 18 lat w parlamencie polskim albo europejskim. Po drugie to mogą być najtrudniejsze wybory w całej politycznej karierze. W 2009 roku z drugiego miejsca zdobyła Pani mandat europosła wygrywając z Marianem Krzaklewskim. W 2014 roku startowała Pani z jedynki, ale we wszystkich sondażach Platforma Obywatelska na Podkarpaciu nie miała szans na mandat, a mimo to do PE Pani weszła. W tym roku startuje Pani z 10. miejsca, po mocnych przepychankach wewnątrz samej Koalicji Europejskiej, która na jedynkę wystawiła osobę spoza Podkarpacia, Czesława Siekierskiego z PSL, a na dwójkę Pani partyjną koleżankę z regionu, Krystynę Skowrońską.
 
Do wszystkich wyborów podchodzę z pokorą i ufam wyborcom. Oczywiście, miejsce jest istotne, bo albo łechce nasze osiągnięcia, albo deprecjonuje to, co robimy. I nie ukrywam, że najgorzej człowiek się czuje, jak dostaje po głowie od swoich, z własnego obozu politycznego.

Siódme miejsce na liście, jakie Pani zaproponowano w pierwszej wersji listy Koalicji Europejskiej z Podkarpacia, musiało zaboleć.
 
Tak naprawdę zirytowało; bo bardzo ciężko pracowałam na rzecz Podkarpacia i Polski. I raczej nie kandydowałabym z siódmego miejsca. Dzięki wsparciu mieszkańców Podkarpacia, przyjaciół i znajomych zdecydowałam się walczyć i o zmianę miejsca na liście, i o szacunek dla moich wyborców, bo to oni  decydują o zwycięstwie. Mandat zdobywa ta osoba, która otrzyma najwięcej głosów.

Była myśl: kończę z polityką…
 
Praca z ludźmi i dla ludzi od zawsze daje  mi radość. Nigdy nie zapomnę, jak w Brukseli gościłam 80-latka spod Jasła, który idąc ze mną pod rękę w stolicy Belgii, był tak wzruszony i szczęśliwy, bo to była jego pierwsza w życiu podróż za granicę. Dla takich momentów warto być w polityce i warto walczyć do końca. Poza tym dla wielu ludzi z małych miejscowości mogę być przykładem, że nie jest ważne, że ktoś urodził się w ubogiej, wielodzietnej rodzinie, z dala od dużych miast, jak to było w moim przypadku, bo mimo wszystko można, dzięki ciężkiej pracy, zrealizować swoje marzenia. Oczywiście nikt nigdy nie powiedział, że w życiu będzie tylko łatwo i przyjemnie, czasem „dostaje się też w zęby”.
 
Wyobraża sobie Pani życie poza polityką?
 
Osoba, która nie wyobraża sobie takiego scenariusza, już na starcie ma duży problem. Wszystko kiedyś się kończy, a my politycy zależymy od wyborców. Mam więc w sobie pokorę, ale też świadomość, że nic nie trwa wiecznie.
 
Moim scenariuszem na dziś są wybory do Parlamentu Europejskiego 26 maja i walka o mandat. A co dalej? Zobaczymy 27 maja.
 
Elżbieta Łukacijewska, od dwóch kadencji posłanka Platformy Obywatelskiej do Parlamentu Europejskiego. W latach 1998-2001 wójt gminy Cisna. Gdy powstawała Platforma Obywatelska, tworzyła jej struktury na Podkarpaciu. Od 2001 do 2009 roku przez trzy kadencje zasiadała w polskim Sejmie.
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy