Reklama

Ludzie

“Mała Rosja”. Rosyjska aktorka wspomina Annę German

Anna Koniecka
Dodano: 26.07.2020
37322_lilja
Share
Udostępnij

O szczęściu które przylatuje ptakiem, życiu kruchszym od porcelany, wojennej trwodze, przyjaźni z Gwiazdą i urodzinach w waniliowym pałacu na Pietrowskom Ostrowie.

Do pałacu nie można wejść, ot tak, z ulicy. Potrzeba rekomendacji, by zostać zaproszonym w gości. To wyjątkowe miejsce, jedyne takie w Petersburgu i w całej Rosji. Wyjątkowi lokatorzy – z całej Rosji. Sławni, zasłużeni. Oklaskiwani. Wielkie nazwiska z pierwszych stron gazet, które już dawno pożółkły.

Cóż, takie prawo Czasu. Wczorajsze sukcesy dziś są już tylko historią zapisaną w czasie przeszłym. Człowiek, mrówka, drzewo, wszystko przechodzi w końcu do historii; ważne – w jakim stylu.

Wyspa Piotrowska (Pietrowskij Ostrow) przechodziła do historii literatury w stylu Dostojewskiego – w „Zbrodni i karze”.  Z tamtych mrocznych klimatów dziewiętnastowiecznego Petersburga – śliski, brudny, drewniany bruk wiodący w kierunku rzeki, garbate mosty, mokre ścieżki, trawy, krzaki, mokre drzewa –  zostało w realu sporo wiekowych rozwichrzonych drzew i dawnych ścieżek w starym parku odgradzającym od rzeki pałac, który po ostatnim remoncie jest waniliowy jak budyń. Klasycystyczne kolumny ostały się białe – jasna plama na tle gęstego starodrzewu przysłaniającego brzeg rzeki i paskudny betonowy most.

Rzeka Mała Newka, wbrew nazwie dość szeroka w tym miejscu, oraz przypałacowa lodownia też mają swój epizod dramatyczny – zapisany w historii dziejów carskiej Rosji. Niedaleko miejsca gdzie dzisiaj stoi ów paskudny betonowy most, wyłowiono z rzeki ciało zamordowanego w zamachu Rasputina, faworyta rodziny ostatniego cara Rosji, Mikołaja II. Rasputin był wtedy jednym z najbardziej wpływowych ludzi w Rosji.

Ciało ukryto w lodowni za pałacem i  w najgłębszej tajemnicy przechowano aż do pogrzebu urządzonego w Carskim Siole, letniej siedzibie carów.

Lodownię budowano za pałacem, kiedy jeszcze nie było lodówek na prąd. To solidny, na wpół przykryty ziemią loszek-piwnica, gdzie trzymano wyrąbane zimą tafle lodu oraz łatwo psującą się żywność. Teraz lodownia, odnowiona jak pałac, też służy mieszkańcom…

Dom

„To nie przytułek, ale Dom odpoczynku do końca życia dla artystów sceny, którzy zapłacili za to prawo oddając wszystkie swoje siły i zdrowie, by służyć sztuce” – napisała przeszło 120 lat temu, ofiarowując pałac weteranom sceny, aktorka Maria Gawryłowna Sawina. Ona sama zrobiła wielką karierę i chciała się nią podzielić. Stworzyła Dom.

Sawina ponad czterdzieści lat grała w Teatrze Aleksandryjskim – najlepszym wtedy (i teraz!) teatrze w Petersburgu. Wiodła dość burzliwe życie, była muzą m.in. Iwana Turgieniewa, który w ostatnich latach życia namiętnie był w niej rozkochany (ponoć z wzajemnością). Lecz nie z tego powodu przecież przeszli do historii…

Dom weteranów sceny im. M.G. Sawiny,Pietrowskij Prospekt 13, onieśmiela przepychem. I ciszą. Żadnego ruchu, głosu, zapachu. Jakby dawno nikt tu nie mieszkał, nie przeglądał się w lśniących lustrach w złoconych ramach, nie wysiadywał przy gazecianych stolikach w zacisznych niszach pod oknami.

Figowce w donicach, palmy, kryształowe żyrandole. Fotografie fundatorki Domu, ważnych gości odwiedzających znanych, lecz zapomnianych przez publikę lokatorów pałacu. Galeria ludzkich losów zapisana w sepii i w kolorze.

 Salon muzyczny z fortepianem – grał na nim Szalapin. Cerkiew pałacowa – ikony dużo starsze niż pałac; oranżerie, a gdzieś pomiędzy pokoje zabiegowe ulokowane dyskretnie; wszystko pod jednym dachem.

Długie korytarze; czerwony miękki dywan tłumi kroki. Lakierowane drzwi pokoi, eleganckie wizytówki: imię, otczestwo, nazwisko; czasem dodany pseudonim sceniczny. Wielkie litery. Bez okularów widać, kim jest lokator. JEST.

Administratorka Domu zastukała do drzwi Liji Leonidownej Spadoni. Nie wchodząc, spytała, czy zechce przyjąć gości.

– Ja czekam! Proszę! – Mocne, stanowcze; altowy głos. Lekko zniecierpliwiony.

Cerkiew Pałacowa  Fot. Anna Koniecka

Gwiazda

To była spontaniczna wizyta umówiona przez Lizę, petersburską neurolożkę. Ona czasem leczy te gasnące gwiazdy sceny, zna ich losy. Wygadała się, że przyjechała dziennikarka z Polski (czyli ja). Lija Leonidowna, która już rzadko przyjmuje gości, kazała powiedzieć, że zaprasza. Chce porozmawiać o Annie German, z którą się przyjaźniła, i o sprawach, które ‘mogą być ważne dla Polaków’.

Lija Spadoni nie na darmo jest nazywana „wiecznym korespondentem Anny German” (sama też tak o sobie mówi).

Od razu przystąpiła do ofensywy.

 – Dla Polaków to może dziwne, ale Anna German była ambasadorką tego co w Polsce dobre. Rozbudzała ciekawość świata.To były nie tylko koncerty – Anna ze słuchaczami rozmawiała jak bliski człowiek z drugim bliskim człowiekiem. Opowiadała o Polsce, o ciekawych ludziach. Chciała, żeby w Rosji też o nich wiedzieli. Komórkowych telefonów nie było, ani Internetu. Liczył się żywy kontakt. Był wiarygodny. „Mnie się zdaje – zwierzał mi się młody chłopak po koncercie Anny w Leningradzie, że ja tę Polskę skądś znam, chociaż nigdy tam nie byłem i jestem jej ciekaw”. „Ot, Polka, a taka swoja, jak nasza” –  mówiła o Annie German młoda kobieta.

 Zachowałam nagrania wielu pokoncertowych rozmów. Spisałam. Są. Taśmy magnetofonowe z lat siedemdziesiątych miały krótszą pamięć niż ludzie – zażartowała. – A magnetofon w radiu mieliśmy jeden. Ciągle się psuł, wszyscy klęli, naprawiali go; nigdy człowiek nie był pewien czy tarachtiełka rejestruje, czy nie. Chodziła jak traktor: dyr, dyr, dyr…

Taszczyłam go na pierwszą rozmowę z Anną, jak trofeum – wywalczone – wydzieraliśmy go sobie z rąk. Każdy chciał nagrywać. Kiedy go włączyłam, z przerażeniem zauważyłam, że nie pracuje. No to koniec pieśni, myślę, nic z mojej rozmowy. Co robić, co robić – myślę gorączkowo. Przecież się nie mogę przyznać, że nie działa. Włączam, udaję, że nagrywam, a sama staram się zapamiętać każde słowo. Koszmar. Skończone nagranie, włączam magnetofon i cud – słyszę czysty, piękny głos Anny.

Moje pierwsze spotkanie z Anną – było ich twarzą w twarz tylko albo aż siedem. Dziesięć lat znajomości.

Był słoneczny dzień; chmury. Stoję odwrócona plecami do hotelu Oktjabrskaja, pani nie wie pewnie co to takiego – najlepszy hotel w latach siedemdziesiątych w Leningradzie. Stoję, a nagle ktoś mnie w plecy dźga. Oglądam się, a to kobieta z kiosku z gazetami otwarła drzwi tak, że w szybie zobaczyłam magazyn „Polsza”, a na okładce zdjęcie tańczącej Anny German, roześmianej, pięknej. Wtedy w sercu coś mi powiedziało: ‘ty powinnaś porozmawiać z tym człowiekiem. Powinnaś! Skąd ten głos? Szybko rozkładam gazetę, a tam jest napisane o tym koszmarze, o którym wszyscy wiemy (wypadek samochodowy we Włoszech, z którego cudem ocalała). Nie mogę pojąć, co się dzieje, słyszę wciąż ten nakazujący, twardy głos: ty powinnaś…ty powinnaś…spotkać się z tym człowiekiem….

Odchodzę stamtąd, z gazety dowiaduję się, że Ona  przez pięć lat po tym strasznym koszmarze próbowała się podźwignąć. I pierwsze, gdzie Ona przyjeżdża, pierwsze jej tournee zaczyna się w Rosji. Ja myślę: czekać! Czekać! Czekać!

 Przyjechała do Leningradu. Ale gdzie? Szukamy po hotelach. Znaleźliśmy. Koncert był w Izmajłowskim ogrodzie! Byłam już wtedy korespondentką leningradzkiego radia. Był 1972 rok. Mój szczęśliwy rok – rozmawiałam pierwszy raz z Anną German!

Lija Spadoni wierzy, że ludzie, którzy zetknęli się  Anną German, stawali się lepsi. Przynajmniej na ten jeden wieczór, po koncercie. Albo chociaż mieli „mocne postanowienie”. A to już coś. – To był fenomen Anny German. Czy w Polsce też tak to czujecie? – spytała.

Milczałam, nie wiedząc, co powiedzieć. Nie chciałam odbierać jej entuzjazmu. W Polsce Anna German nie była aż tak popularna. W Rosji nawet teraz jeszcze jest. Po tylu latach! W radiu słychać jej pieśni.

 U nas raczej nie była „duszą pokolenia lat siedemdziesiątych” – jak tutaj.

Zastanawiałam się, dlaczego Lija Spadoni, wschodząca gwiazda radzieckiej sceny dramatycznej lat pięćdziesiątych, porzuciła teatr, została korespondentką w leningradzkim radiu i poświęciła kawał życia jednej sprawie, jednej bohaterce – Annie German. Nikt tutaj nie pisał tyle o niej, co Spadoni. I to wyczekiwanie – przyjedzie znów – nie przyjedzie; przeżywanie – czy będzie miała siłę zaśpiewać. Po ciężkim, śmiertelnie groźnym wypadku we Włoszech, już nigdy nie doszła do zdrowia.

Lija opowiadała, jak ślęczała nocami przy telefonie, „bo może Anna zadzwoni”. Dzwoniła po koncertach, żeby się wygadać, wyżalić, rozładować emocje nagromadzone podczas występu. Bardzo każdy przeżywała. A Lija razem z nią.

– Chciałabym porozmawiać o pani…

 – O sobie nie chcę mówić –  w pół słowa przerwała mi, jakby zaskoczona, rozczarowana, że przyszłam tu także dla niej samej, nie tylko dla Anny German.

Zanosiło się na burzę, drzewa w starym parku szamotały się z wiatrem. Chciałam zamknąć okno w pokoju. Zaprotestowała. – Proszę, nie zamykać, tu lubią czasem zaglądać ptaki. Jestem szczęśliwa, kiedy na nie patrzę.

 W tym momencie nasze oczy się spotkały. To był TEN moment.

 Zaczęła (nareszcie) mówić o sobie.

Kariera

– Moje życie było całkiem nieciekawe, pokręcone. Przeżyłam blokadę Leningradu, pochowałam dziadka, który mnie wychował, skończyłam szkołę teatralną, grałam.

Marzyłam o teatrze od dzieciństwa. Siedząc przed lustrem jadłam poranny chleb. Śpiewałam, tańczyłam. Naturalne było, że pójdę do szkoły teatralnej. Poszłam. Ale dalej mi się nie powiodło. Uganiał się za mną sam mistrz (profesor), który uczył nasz rocznik. A to znaczyło być jego…, no wie pani… Ja tego nie chciałam. Nie chciałam tak robić kariery. No i nie udało mi się samej głównej życiowej roli dostać…

 Pracowałam w wielu teatrach. A przejście do dziennikarstwa przyszło samo. Ja tego nie planowałam. Zaczęłam czytać recenzje w radiu. I tak jakoś się potoczyło.

W dziennikarstwie najbardziej ze wszystkiego interesowały mnie wywiady – rozmowy z ludźmi. Przeprowadziłam tych wywiadów mnóstwo. Interesowały mnie ludzkie dusze. Przyjeżdżali sławni, odjeżdżali. Bardzo lubiłam tę pracę.

Zwyczajnie żyłam leningradzkim życiem. I tak los zetknął mnie z Anną German.

I to panią zainteresuje. Bo któż ja jestem? Taka dziwna, dzika dziewczynka z milionowego Leningradu. Jedna z miliona widzów, która nagle wzniosła się na wyżyny znajomości i korespondencji z ANNĄ GERMAN – wyrecytowała Lija – aktorka.

 Po chwili mówiła już bez emfazy, ważąc każde słowo.

– Bardzo dużo w tych naszych spotkaniach było mistyki, może dzisiaj nie całkiem zrozumiałej. Świat tak tępo kroczy po ziemi… Niewiarygodne – miliony widzów, a tu nasze listy, Jej do mnie, moje do Niej. Te listy tutaj są –  wskazała na zagracony szpargałami stolik przy łóżku.

Wiedziałam od Lizy, że Lija Leonidowna od dawna choruje, prawie nie podnosi się z łóżka.

Ona ma głowę jak komputer – mówiła lekarka – pamięta w najdrobniejszych szczegółach każde spotkanie z Anną German, co powiedziała, jakim tonem, kiedy. I tak ze wszystkim. Zadziwiające, ile może pomieścić ludzka pamięć. Mam na to swoją teorię, może okrutną, ale adekwatną: jeśli głowa pracuje doskonale, nie pracują nogi i odwrotnie.

Wnętrza pałacu ,,Waniliowego"  Fot. Anna Koniecka

Szczęście

– Szczęście nie ma przeszłości ani przyszłości, ma tylko teraźniejszość. To prawdziwe trwa krótko jak mgnienie i łatwo je przegapić czekając na więcej. Trzeba żyć chwilą, która jest nam właśnie dana. Drugiej takiej może nie być. Pani rodak, słynny żeglarz Leonid Teliga, pisał o tym Annie German z ostatniego swojego rejsu dookoła świata. Wtedy jeszcze nie miała pojęcia, że wyruszając w tamten rejs Teliga wiedział, że jest już bardzo chory.

 Anny świeczka też gasła… Ona szczęście odnajdowała w tych krótkich momentach, kiedy śpiewała na scenie.

Czemu o tym mówię akurat teraz? Bo szczęście rzadko przychodzi samo. I nigdy nie jest za dużo szczęścia, więc trzeba się nauczyć samemu „być stwórcą”. Trudne, ale nie niemożliwe – stwarzać szczęście. Ja to wiem i pani pewnie to wie, chociaż jesteśmy z tak bardzo różnych światów. Pani z Polski. Ja z Leningradu.

 Miałam niecałe dziewięć lat, kiedy zaczęła się blokada (Leningradu).  To zapamiętałam – ciemno za oknem, a mamy nie ma. Ciemność rozdziera błysk, huk, tynk opada, dom się trzęsie, a mamy przy mnie nie ma. Ona gdzieś tam, na ulicy, przemyka pod bombami od teatru do teatru.

Można powiedzieć – uczyłam się od maleńkości twardej sztuki „bycia stwórcą” własnego szczęścia. I prawie mi się udało. Czasami nawet potrafię być szczęśliwa – ktoś by powiedział – z niczego. Ale długo mi zeszło.

 Zaśmiała się cicho, nieco ironicznie.

Siedziałam naprzeciwko jej łóżka. Był 21 czerwca 2017. Lija Leonidowna Spadoni obchodziła właśnie swoje 85. urodziny.

 Na stoliku, pośród różnych szpargałów, stała żardiniera pełna cukierków, a na talerzu kawałek tortu. Nietknięty.

Jubilatka na ścisłej diecie. – Ale kawę rozpuszczalną piję i nigdy się jej nie wyrzeknę – Z nie ukrywaną satysfakcją spojrzała na wielki słoik kawy. – Ty, kochana – zwróciła się do doktor Lizy – zawsze wiesz, czym mi sprawić radość.

Liza, która przyniosła ten najbardziej pożądany urodzinowy prezent, cmoknęła Liję Leonidowną w wychudły policzek, poprawiła jej poduszkę i na tym koniec urodzinowej ceremonii. – To ja zostawię panie same – powiedziała i poszła odwiedzić innych pensjonariuszy Domu, którzy są, jak Lija, jej przyjaciółmi jeszcze z czasów, kiedy tutaj pracowała na etacie.  

  – My – ciągnęła Lija, kiedy zostałyśmy same – mieszkaliśmy całą wojnę w jednym miejscu. Dyktiarnyj Piereułok, dom numer 8. Podczas bombardowań trzęsło domem jak próchnem. Nasz dom stał przy zajezdni dla tramwajów. Stąd byliśmy całą blokadę na celowniku.  Z zewnątrz dom był okaleczony, kupa gruzów przed nim, ale on stał. Był.  Myśmy tam całą blokadę przetrwali. Jak? Opowiem jeden maleńki epizod, który pozostał mi w duszy.

 Jak żyliśmy? No oczywiście, WSZYSTKO oszczędzaliśmy. Moja mamusia – pianistka. Całe życie pracowała w przedszkolach, ale stopniowo zaczęła dorabiać również w orkiestrach grających w kinoteatrach. I było tak: rano pracowała w przedszkolach, a wieczorami biegała do swoich kinoteatrów – od orkiestry do orkiestry.

Maria Sawina, aktorka, fundatorka domu weteranów sceny w Petersburgu. Reprodukcja Anna Koniecka

Ciemniało, była zima. Było w domu zimno, było strasznie. Ja zostawałam sama jedna. Dziadzia Lowa był za ścianą. Jego córkę rozstrzelali w Berdyczowie i on bez końca krzyczał: Riwa, Riwa!  Chodził po korytarzu i krzyczał, a ja umierałam ze strachu.

Siadałam przy oknie, o tak, i patrzyłam w noc. W głowie miałam jedną myśl: Mamę zabili. Mamę zabili!…  Mamę… Dlatego, że na niebie wisiały samoloty; bez końca wisiały. Nadlatywały bombowce, gdzieś gruchnęło, zacichło. Ogłaszają przerwanie alarmu przeciwlotniczego. Jakieś maleńkie ożywienie na ulicy. Można odrobinę odetchnąć. I znowu pik, pik, pik, lecą z nieba zażigałki, oświetlają miasto. A bombardirowszcziki bardzo szybcy,  błyskawicznie zauważą każdy ruch i zaleją natychmiast ogniem. I w tym wszystkim mamusia moja biegająca po ulicach pomiędzy tymi swoimi  kinoteatrami. Wszędzie ciemno, strach wszędzie. Strasznie. Odchodziłam od zmysłów. Myślałam tylko o jednym – żeby mama wróciła. Żeby tylko wróciła. Tak żyliśmy.

Nie było do jedzenia nic. Co to znaczy nic? Aaaa… Dostawaliśmy chleba 75 gram, 50 gram, znowu 50 gram – takie racje żywnościowe się dostawało. Ja chodziłam wiecznie głodna. Myślałam tylko o jedzeniu. Marzyłam o jedzeniu. I raz dostał się nam kartofel – taki duży – na pół maminej dłoni. Kto go mamie podarował, za jakie zasługi, nie wiem. I tak oto ten kartofel leżał na naszej płycie kuchennej. Leżał jak bogini. Jak bogini życia! Bogini mądrości! A ja czekałam dnia, kiedy my go… oskrobiemy! Pokroimy! Ugotujemy! I ZJEMY!

Lija, uniósłszy głowę znad poduszki, wpatrywała się we mnie, wypowiadając powoli, z narastającą mocą słowo po słowie. Jakby chciała się upewnić, czy ja – przybysz z innego Kosmosu – jestem w stanie pojąć cóż za skarb miały wtedy w domu i jakie szczęście je czekało.

 – Bardzo chciałam, żeby ten dzień już wreszcie nadszedł: Dzień Zjedzenia Kartofla. Nie pamiętam, jaki to był dzień, ale nadszedł i mamusia postanawia – że to dzisiaj właśnie ten wielki dzień w naszym życiu. I obiera tego kartofla, kroi na cieniutkie, cieniusieńkie plasterki. Bierze patelnię. Układa te cienieńkie plasterki kartofla na patelni. Grzeją się. Wszystko się udaje. Stawia na stół. Zapach w całym mieszkaniu. Ach! Rozkłada mamusia kartofelki na oba talerzyki – sobie i mnie. Zaczynamy jeść. I ja nagle… niezręczny gest, niechcący łokciem przewracam mój talerzyk i wszystko leci na niezamiecioną podłogę, w pył, w brud. I ja zaczynam popadać w histerię. Takiej histerii w dorosłym życiu nie zaznałam nigdy. Prawdziwa, dorosła, straszna, czarna histeria. Rozpacz. Wołam do mamy – „Mamo, ja kartofelka zabiłam, zabiłam! A więcej kartofli już nie ma.”

Lija zachrypła od mówienia. Opadła na poduszkę. Oddychała ciężko.

Spytałam, czy pisze książkę o swoim Leningradzie. 

– A kogo to dzisiaj obchodzi? Ja już wyłączyłam moją tarachtiełkę – odrzekła Lija – dziennikarka.

Post Scriptum

Losy rodziny Spadoni to osobny, dramatyczny epizod, wpisujący się w historię Rosji. Rajmond Josipowicz Spadoni – dziadek Liji, był lekarzem pediatrą. Pochodził z biednej włoskiej rodziny, prawdopodobnie sierota. Adoptowany przez młodą parę Rosjan podróżującą po Sardynii, która go stamtąd zabrała, wychowała i wykształciła. Gdy został lekarzem, wyjechał na Krym, tam leczył mieszkańców włoskiej kolonii. Do zsyłki na Sybir pracował w mieście Kercz. Jego mogiłę odnalazł pod Hanty-Mantyjskiem dopiero syn Lonia.  Ojciec Liji. Był muzykiem. Ale o ojcu Lija nie chciała mówić.

Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy