No, udało się! To był mój dziewiętnasty Wielki Piątek w Bieszczadach. Ponieważ z Rzeszowa wyjechaliśmy już o 4.30, o godz. 10 znów stanąłem na Tarnicy podczas wielkopiątkowej drogi krzyżowej. Jeszcze nigdy nie dotarłem tu tak wcześnie!
Tym razem w Bieszczady wybrałem się z kolegą i zaprzyjaźnioną z nim damską ekipą z Bachórza. Nie dołączyliśmy do żadnej grupy, tylko sami – w naszym sześcioosobowym gronie – rozważaliśmy poszczególne stacje, posiłkując się tekstem Ekstremalnej Drogi Krzyżowej.
Bieszczady przywitały nas piękną, słoneczną pogodą, widokami jak marzenie i… zmrożonym, bardzo śliskim śniegiem, który spowodował, że zejście było bardziej męczące niż wejście. Przy schodzeniu trzeba było bardzo uważać. "Wywinąłem orła" tylko raz, ale porządnie – złamałem wspomagający mnie kijek do nordic walking. Mniej szczęścia miał młody uczestnik drogi krzyżowej, którego mijaliśmy, gdy goprowcy zaopatrywali mu nogę. Niewykluczone, że to po niego przyleciał helikopter, który później widzieliśmy na polance. Wielu uczestników obiecywało sobie w rozmowach, że na następną wielkopiątkową drogę krzyżową przyjadą zaopatrzeni w raki do butów – one rzeczywiście wiele by pomogły. – Może w Lidlu będzie jakaś promocja? – żartował młody chłopak.
Sporo było w tym roku wojska. Kiedy mijałem się z taką grupą, jeden z mundurowych, schowany za ciemnymi okularami, krzyknął: – Witamy Rzeszów! – adresując to wyraźnie do mnie. A ponieważ nie bardzo rozpoznawałem, kto się za tymi okularami kryje, krzyknął: – Parafia garnizonowa! – i poszedł dalej. A ja nadal nie wiem, kto mnie pozdrowił, ale chciałbym go w tym miejscu przeprosić i również pozdrowić.
Nie ma siły, aby w Wielki Piątek nie spotkać na Tarnicy jakichś znajomych. Takich spotkań miałem w tym roku kilka, wśród nich z córką bliskich przyjaciół oraz z byłym dziennikarzem, a obecnie rzecznikiem rzeszowskiego oddziału NFZ – Markiem Jakubowiczem (z córką i zięciem).
Da Bóg, do zobaczenia w przyszłym roku!