Towarzystwo na wzgórzu między Iwlą a Teodorówką nieźle się dobrało. Hodowca kóz i psychiatra z Lublina, pani Leokadia z Kołobrzegu i producent kamiennych pieców, też przyjezdny. Wśród nich Joanna Wrzecionko, tworząca anioły i wianki z suszonych traw, organizatorka dzikich kolacji. W Beskidzie Niskim zakochała się od pierwszego wejrzenia. – Już mieszkałam w dużym mieście i zwiedzałam świat. Teraz fascynuje mnie spokój.
Ostrzega, że jest inna. – Co to znaczy? – Z większym dystansem podchodzę do życia. Obserwuję przyrodę i cieszę się nią. Fascynuje mnie spokój. Wydaje mi się czasem, że dostrzegam rzeczy, których inni nie dostrzegają. Widzę foremkę na chleb i wiem, że można w niej zrobić skrzydła dla aniołów. Nie szukam smutków. W kroplach deszczu dostrzegam piękno – mówi Joanna Wrzecionko, która wiele lat temu przeprowadziła się w Beskid Niski. Jej raj to drewniany dom otulony pachnącym ogrodem. Kiedy robi się cieplej, pracuje przed domem na tarasie. – Nie chce mi się siedzieć w pracowni. Tu robię anioły, wianki i obserwuję świat – opisuje. A widok ma piękny, na Cergową, zalesiony szczyt Beskidu Dukielskiego. Widać go przez „okienko” w gąszczu, jakie tworzą kwiaty i zioła w tym pachnącym dzikością i wolnością ogrodzie.
– Z tego wszystkiego wokół biorą się moje anioły – uśmiecha się właścicielka domu na wzgórzu. I myśli nie tylko o nastroju do tworzenia, ale i materii, jaką w tym procesie wykorzystuje. – Pierwsze anioły zrobione były z trawy wokół domu. Wysuszonej i uplecionej. Z tymi wszystkimi ziołami i zapachami. Macierzanką, krwawnikiem.
Fot. Tadeusz Poźniak
Teraz kupuje siano w belkach, bo potrzebuje go całkiem sporo. Ma nawet pomocnika do skręcania sznurów. Bo anioły powstają ze skręcanego siana. Sznury zszywa w różne formy. Twarz z liści kukurydzy. Włosy z rozmiędlonego lnu. I skrzydła. Każdy anioł inny. Czasem wielki jak człowiek, czasem mały jak laleczka na kominek. Czasem z samego siana, a czasem ubrane w sukienki, kubraczki. Jedne bardziej szalone, inne rozmodlone. Zależy od dnia, nastroju. Sprzedaje je na jarmarkach. Na ostatnim Jarmarku Jagiellońskim wszystkie powędrowały do nowych właścicieli. Ludzie chętnie zdobią nimi domy. Ona uważa się za rzemieślnika. W pracach widać jednak artystkę i manualny talent. – Może – zastanawia się. – Dziadek z Białegostoku był malarzem.
Dlaczego anioły? – Bo u mnie jest sielsko, anielsko. Ale bardziej dlatego, że nas chronią. Kiedy ktoś narzeka, że moje anioły nie mają twarzy, bo nie maluję im buziek, to odpowiadam, że właśnie mają. Trzeba wybrać sobie anioła, który do ciebie przemówi. Czarownic nie będę robić, bo wydaje mi się, że jak wywołuje się Zło, to ono zaczyna wokół krążyć.
Pomysł, by tu zamieszkać niektórym mógł się wydawać szaleństwem młodości. Tymczasem wrosła w to miejsce. – Mąż studiował filozofię na KUL-u, a ja uczyłam się w ośrodku Alliance Française przy Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie. Pewnego dnia brat męża zaprosił nas na majówkę do Iwli, gdzie kupił sobie chatkę na górce. Do stóp góry dotarliśmy autostopem. Dalej wchodziliśmy, nie wiedząc, gdzie dokładnie jest cel naszej podróży. Wyszliśmy na szczyt, obok pomnika upamiętniającego walki o Przełęcz Dukielską. Widok nas zachwycił i od razu pojawiła się myśl: „My tu chcemy zamieszkać”.
Najpierw kupili dom na Łysej Górze, ale serce ciągnęło na to wzgórze między Iwlą a Teodorówką. Upatrzyli tu sobie opustoszałe gospodarstwo – drewnianą chatę zarośniętą 3-metrowymi pokrzywami. – W końcu udało się ją kupić. Remontowaliśmy ten dom samodzielnie i szukaliśmy sposobów na zarabianie. – Trochę pieniędzy mieliśmy zachomikowanych z czasów, kiedy pracowałam w Brukseli – zdradza. To było zaraz po maturze. Wyjechała za granicę, by pracować jako opiekunka. – Świetny czas. Zaczęłam się uczyć francuskiego, pobyłam w atmosferze nowoczesnego, zachodniego świata. Opiekowałam się starszą parą, którą do dziś wspominam, ponieważ dali mi ogromną dawkę dobrej energii. Dużo się od nich nauczyłam.
Szukając sposobu na życie w Iwli, odkryła Małopolski Uniwersytet Ludowy. – Wtedy jeszcze urzędowali we Wzdowie, bo teraz to jest Wola Sękowa – zwraca uwagę. – Trafiłam tam na cudownych ludzi i nauczyłam się tworzyć z różnych materiałów. Tkactwo, wikliniarstwo, rzeźba. Tak się zaczęło moje rzemiosło. Wyjazdy moje i męża na jarmarki. Na dominikański, do słowackiego Kieżmarku i Bańskiej Bystrzycy. Razem z Basią Marchewką, malującą ikony, zebrałyśmy twórców z okolicy. Trochę samouków, trochę wykształconych artystów. Integrowaliśmy środowisko, by lepiej sobie w tych niełatwych warunkach radzić. Potem powstało Stowarzyszenie Animare, które do dzisiaj działa, organizuje warsztaty i wyjazdy. W Beskidzie Niskim jest pięknie, ale trzeba znaleźć jakiś sposób na zarabianie pieniędzy.
Jej pomysłów nie brakuje. Kwiaty i zioła wplata także w bożonarodzeniowe wianki i bombki na choinkę. Prowadzi warsztaty tkactwa, makramy, batiku, malowania na szkle, o ziołach i bioróżnorodności. Wynajmuje pokoje turystom, piecze ziołowe torty i organizuje dzikie kolacje pn. „Poszukiwanie smaku”. – Gościłam nawet Jana Komasę i jego ekipę, kiedy kręcili w Jaśliskach zdjęcia do „Bożego Ciała”. Przygotowuję potrawy okraszone ziołami, kwiatami. Mięso z liśćmi nasturcji, z dodatkiem past, roślinnych naparów. Staram się pokazać, jak wiele skarbów można znaleźć pod stopami w ogrodzie. Rośliny, które wyrywamy jak chwasty, mają bardzo dużo witamin i dobroczynnie działają na ludzki organizm. To były rośliny głodowe naszych dziadów, które zostały z jadłospisu wyparte. Mniszek, bluszczyk kurdybanek, lebiodka. To wszystko można zerwać i użyć dla swojego zdrowia, przyjemności, smaku. Ja czerpię z tego, co mam pod ręką i planuję książkę pełną takich przepisów.
Fot. Archiwum Joanny Wrzecionko
Zainteresowanie zielarstwem przyszło naturalnie. Bo jak się nim nie interesować, żyjąc w Beskidzie Niskim. – Tu jest takie bogactwo roślin, że aż grzechem byłoby z niego nie korzystać – mówi Joanna. Aby lepiej poznać ich właściwości i zastosowanie, poszła po naukę do największego w Polsce autorytetu w tej dziedzinie – dr. Henryka Różańskiego i prowadzonego przez niego studium zielarskiego w PWSZ w Krośnie. – Ale muszę zaznaczyć, że to Łukasz Łuczaj pierwszy zaszczepił we mnie miłość do ziół i roślin. To wielki przyjaciel naszego domu – dodaje.
Dom jest na gości otwarty. Przyjeżdżają z daleka. Oczu nie mogą oderwać o tych przestrzeni i mówią, że to jest raj. – Raj, ale trzeba taką ciszę, noszenie drwa do pieca zimą i odludzie lubić – podkreśla twórczyni aniołów. – Na naszej górze jest tylko kilka domów. Wszyscy możemy na siebie liczyć i nikt nikomu nie wchodzi w drogę. A jak zatęsknimy za kulturą wysoką, możemy jechać do Krakowa, Warszawy, gdzie nam tylko przyjdzie ochota.