Sam środek Bieszczadów, dom przytulony do stoku Otrytu, dookoła tylko góry… i nagle na tym „końcu świata” ktoś gra na pianinie. – Nie ma czegoś takiego, jak koniec świata, tam zwykle jest początek nowego, lepszego świata – śmieje się Viktoria Krystosik. Warszawianka od kilku pokoleń, która 26 lat temu zobaczyła Bieszczady i już wiedziała, gdzie będzie jej dom.
Dziewicza przyroda, która pozwala zachować człowiekowi zewnętrzny i wewnętrzny spokój, okazała się tak ważna dla Viktorii, że już jako piętnastolatka, która w 1989 roku trafiła w Bieszczady na obóz wędrowny, wiedziała, że tutaj będzie jej dom.
Warszawianka od pokoleń, z Mokotowa i Saskiej Kępy, tak zachwyciła się spokojem tego miejsca, że od tamtego pierwszego obozu, wracała tu już co roku. Gdy jak studentka psychologii na Uniwersytecie Warszawskim wychodziła za mąż, udało się jej przekonać męża, by pieniądze otrzymane w prezencie ślubnym przeznaczyć na kupno działki w Bieszczadach. Wypatrzyła piękne dwa hektary w Chmielu, na stoku Otrytu, w otulinie Bieszczadzkiego Parku Narodowego i już w swojej głowie widziała dom, na który przyszło jej poczekać 20 lat.
– Chciałam pracować z ludźmi i pomagać. W liceum marzyłam o prowadzeniu ośrodka rozwoju wewnętrznego, a koleje życia powoli doprowadziły mnie do tego miejsca – opowiada Viktoria. I choć trudno zauważyć na pierwszy rzut oka, ma w sobie nieprawdopodobny hart ducha. Przed laty potrafiła całą dobę jechać z małymi córeczkami z Warszawy do Chmiela, tylko po to, by kilka dni pobyć w sąsiedztwie gór. Nigdy nie postrzegała też Bieszczadów jako formy ucieczki przed światem. Kończąc kolejne studia, zawsze tu wracała, bo uważała je za dobre miejsce do pracy. Blisko przyrody, na odludziu, widziała tu szanse dla siebie i swojej rodziny na szczęśliwe życie.
Jej rodzice byli przerażeni, gdy wiele lat temu z ledwie trzymiesięczną córką Oleną i byłym mężem wędrowała w środku zimy do schroniska Pod Małą Rawką. – Byliśmy młodzi, ale nigdy nie brakowało nam odpowiedzialności – mówi Viktoria Krystosik. – To miejsce dobrze kształtuje charakter, co widać po historii moich dzieci. Niczym niezakłócona natura zachwyca, a historia tych gór ma swoje ogromne znaczenie, uczy pokory i szacunku dla przeszłości. Kiedyś mówiono o Bieszczadach; co gospodarstwo, inne wyzwanie. Taka tolerancja wyznaniowa, światopoglądowa jest mi bliska. I pewnie dlatego bardzo się wzruszyłam, gdy jakiś czas temu na naszej górce w Chmielu ćwiczył jogę znajomy Polak z Kanady, a ponad 80 – letni sąsiad z Krywego, podszedł do mnie mówiąc, że nie chciał do nas zachodzić, bo widział, że ktoś się modlił. Nie chciał mu przeszkadzać, bo przecież wszyscy jesteśmy dziećmi tego samego Boga i każdy modli się na swój sposób.
Ale ten dom, z okien którego Viktoria patrzy dziś na górską panoramę, stoi dopiero od 3 lat, a ona w Bieszczady na stałe przyjechała dopiero 6 lat temu. – Wcześniej były studia, wychowanie córek, wyjazd na kilka lat do Kanady, gdzie pracowałam w ośrodku dla młodzieży z problemami psychicznymi, zgłębianie tajników hatha jogi wg metody Sivanandy, kurs dla nauczycieli w Aśramie Sivanandy w Val- Morin w Kanadzie, w końcu zajęcia prowadzone w centrum Sivanandy w Montrealu – mówi.
I choć tęskniła do swojej górki w Chmielu, po powrocie z Kanady znów na kilkanaście lat osiadła w Warszawie, na Saskiej Kępie, gdzie opiekowała się bliską krewną. – To było wspaniałe doświadczenie dla mnie oraz Oleny i Marcysi, moich córek. Przebywanie na co dzień z osobą, która potrzebuje naszej pomocy, jest najlepszą lekcją empatii – mówi Viktoria Krystosik. – To był też czas intensywnego dokształcania się, ukończyłam Instytut Integralnej Psychoterapii Gestalt w Krakowie, szkołę Psychoterapii Zorientowanej na Proces oraz dwuletni staż w Młodzieżowym Ośrodku Psychoterapii w Warszawie. I gdy okazało się, że w Warszawie nic nas już nie trzyma, na zawsze odeszła moja cioteczna prababka, wyjazd do Chmiela stał się czymś tak naturalnym jak oddychanie.
Viktoria, Marcysia i Olena wynajęły domek w Chmielu, ale szybko okazało się, że z kwatery muszą zrezygnować. Wtedy przesądził głos dziewczynek – te zdecydowały, że zamieszkają w maleńkiej, 15 – metrowej chatce na ich górce w Chmielu, gdzie bez wody i prądu przez dwa lata dzielnie dawały sobie radę. Dziewczynki dojeżdżały do szkoły podstawowej i gimnazjum w Lutowiskach, a Viktoria kilka razy w tygodniu do pracy w Sanoku.
– Ciężkie czasy, ale dziewczynki ani raz się nie zbuntowały, wręcz przeciwnie, wspierały mnie w trwaniu tutaj, a ja nigdy niczego nie zrobiłam wbrew ich woli. Trzy lata temu udało się nam wybudować dom i tak trwa nasz najlepszy, bieszczadzki czas, w którym dwa lata temu urodził się jeszcze mój synek Remigiusz.
Ktoś może się zastanowić, co może wyniknąć z nauki przy świecach oraz noszenia wody ze strumienia? Wszystko, co najlepsze. Marcysia rozwinęła tutaj swoją muzyczną pasję, znalazła w Lesku świetną nauczycielkę muzyki. Olena miała tak imponujące wyniki w nauce, że będąc jeszcze w gimnazjum w Lutowiskach wyjechała na stypendium do Wielkiej Brytanii, tam ukończyła liceum, a w tym roku rozpoczęła w Londynie studia z literatury porównawczej.
– Pamiętam czas, gdy w środku zimy, w nocy wracałam z pracy w poradni psychologicznej w Sanoku, zatrzymywałam się pod naszą górką, dłuższą chwilę odpoczywałam w samochodzie, a potem w śniegu po uda przez pół godziny brnęłam do naszej maleńkiej chatki na szczycie – wspomina Viktoria. – Wychodziłam na górę, widziałam dziewczynki, słyszałam tę ciszę dookoła i wiedziałam, że to ma sens, że przetrwamy i doczekamy się domu z ogromnym drewnianym tarasem. I on jest – Bieszczadzkie Marzenie. Nazwa oczywiście nie przypadkowa, bo prosto z serca, symbol licealnych marzeń, które stały się życiowym spełnieniem.
I może trudno w to uwierzyć, ale Marcysia i Olena czują się z Chmielem i Bieszczadami bardzo mocno. Olena zafascynowana jest nie tylko literaturą, ale też tworzeniem optymalnych systemów edukacyjnych i niewykluczone, że kiedyś będzie tworzyła własną szkołę, być może też w górach, ale w Bułgarii, skąd pochodzi jej narzeczony. Obie dziewczynki zgłębiają też tajniki jogi, a Viktorii coraz lepiej udaje się tworzyć w Chmielu, w ich domu – ośrodek rozwoju świadomości, gdzie odbywają się zajęcia i warsztaty i gdzie zatrzymuje się coraz więcej turystów.
Urzekają widoki i klimat miejsca – niezwykły spokój, jaki panuje na górce. Absolutna cisza, którą niekiedy przerywają piękne dźwięki płynące z pianina – to Marcysia gra Remigiuszowi.
Viktoria, która w Centrum Rozwoju Edukacji w Warszawie ukończyła cykl szkoleń m.in. „Jak mówić, żeby dzieci nas słuchały i jak słuchać, żeby dzieci do nas mówiły”, „Rodzeństwo bez rywalizacji” oraz „Nastolatek”, prowadzi też w domu w Chmielu szkołę dla rodziców i wychowawców rekomendowaną przez MEN. – Uczymy się o potrzebach dzieci, jak zadbać o ich sferę emocjonalną. Dziecko, bowiem tak się zachowuje, jak się czuje – mówi Viktoria. – I to nieprawdopodobne, jak dobre efekty pracy z młodzieżą i rodzicami osiąga się organizując warsztaty blisko przyrody. Dużo szybciej następuje wyciszenie, nawiązanie kontaktu. Tego nie da się porównać do warsztatów w zamkniętych salach, w dużych ośrodkach. A niestety, współczesny świat składa się z presji, presji, raz jeszcze presji i w końcu depresji.
Viktoria nie kryje, że joga, medytacja, są jej sposobem na życie. – W kulturze europejskie mamy bardzo zaniedbaną strefę emocjonalną i duchową, a mocno nakierowani jesteśmy na wyścig materialny. To błąd, za który płacimy zdrowiem i życiem – mówi. – Tak jak karmimy nasze ciało, tak samo trzeba karmić ducha. Może to być medytacja, modlitwa, każdy w swoim sercu musi sobie odpowiedzieć sam.
– Mam duszę pioniera, bo pewnie wielu patrzyło na moje poczynania z przerażeniem, a ja wiem, że one mają sens – śmieje się Viktoria. – Chciałabym swoją wiedzą i doświadczeniem dzielić się z jak największą liczbą osób, zwłaszcza, że od tutejszych mieszkańców otrzymałam dużo wsparcia i ciepła. Stąd między innymi lekcje i warsztaty jogi organizowane cyklicznie w Chmielu dla osób z Polski i z zagranicy.
Trudności wyzwalają niezwykłe siły i hartują osobowość. Trzeba tylko być cierpliwym – uważa Viktoria. – Bliskość przyrody daje nieprawdopodobną siłę, w bieszczadzkiej głuszy łatwiej dostrzegać rzeczy najważniejsze i umieć karmić emocje. Moje córki rozwinęły tutaj swoje talenty dużo bardziej, niż być może będąc w Warszawie. Jestem pewna, Olena także, że bez Lutowisk nie byłoby brytyjskiego liceum i studiów w Londynie. To miejsce, gdzie tak wiele trudów przeszłyśmy, paradoksalnie bardzo nas uszczęśliwiło i hojnie obdarzyło. Ale trzeba umieć słuchać siebie, zwłaszcza na przekór tym, którzy każą trzymać się schematów.