O tym, że w każdym trudnym doświadczeniu życiowym jest sens i że może ono być impulsem do odmiany życia na lepsze, mówili w ub. tygodniu podczas XXVII Międzynarodowego Saletyńskiego Spotkania Młodych w Dębowcu k. Jasła znany podróżnik, zdobywca dwóch biegunów Jan Mela, wraz z rodzicami Urszulą i Bogdanem. Słuchało ich ponad 2600 młodych ludzi z całej Polski, a także z Czech i Słowacji.
Jasiek Mela jako 13-letni chłopiec, latem 2002 r., w rodzinnym Malborku, chciał się schronić przed deszczem w niezabezpieczonej stacji transformatorowej. Przez jego ciało przepłynął prąd o napięciu 15 tysięcy volt. Stracił lewą nogę i prawe przedramię, lecz – dosłownie cudem – ocalił życie. Już w 2004 r., wraz ze słynnym polarnikiem Markiem Kamińskim, zdobył oba bieguny: północny i południowy. Jego wyczyn stał się inspiracją dla wielu osób znajdujących się w podobnej sytuacji, pokazał im, że niepełnosprawność nie musi oznaczać wykluczenia z normalnego życia.
Ale to nie było ani jedyne, ani najcięższe traumatyczne doświadczenie, które dotknęło rodzinę Melów. W zimie 1997 r. od zepsutej „farelki” spalił się ich dom. Pół roku później utopił się 7-letni brat Jaśka, Piotruś.
Człowiek sukcesu: bez ręki i nogi?
– Kiedyś pewna dziennikarka zapytała mnie: panie Janie, jak to jest być człowiekiem sukcesu? – opowiadał zdobywca biegunów. – Odpowiedziałem: nie wiem, to pytanie nie do mnie. Czy człowiek, który stracił dom, który spłonął, stracił młodszego brata, który utopił się na jego oczach, stracił rękę i nogę w wypadku, a później przez wiele dni zadawał sobie pytanie, czy takie życie ma sens, jest człowiekiem sukcesu?
Ale, zdaniem Jaśka Meli, czasem trzeba doświadczyć czegoś bardzo trudnego, trzeba dużo stracić, by coś zyskać. – Mogę wam powiedzieć z ręką na sercu, że w każdym z tych doświadczeń, które nas spotkały, jest wielki sens. Mogę śmiało powiedzieć, że dziś jestem wdzięczny Panu Bogu za to, że straciłem rękę i nogę, a nawet za śmierć brata, bo w tym wszystkim był pewien plan. Bóg, dając nam coś, co na początku wydaje się czymś najokrutniejszym, najgorszą niesprawiedliwością, nie robi tego po to, by się na nas zemścić. W każdym takim doświadczeniu jest jakiś sens. Każde takie doświadczenie nam coś uświadamia, wzmacnia nas. Ja teraz jestem dużo silniejszy fizycznie i psychicznie niż przed swoim wypadkiem, dlatego, że zostałem zmuszony, by szukać swojej siły, by zastanawiać się nad tym, jaki sens ma moje życie, te różne doświadczenia – opowiadał Jasiek Mela.
Po wypadku, obserwując swoją rodzinę, zrozumiał, że to nie jest grupa ludzi, którzy noszą to samo nazwisko, gdzie rolą ojca jest dać raz w tygodniu kieszonkowe, gdzie trzeba się co jakiś czas „wyspowiadać” przed matką z niepowodzeń szkolnych, a siostry cały czas totalnie wkurzają. Rodzina to ludzie, którzy są ze sobą bezwarunkowo. Jasiek doświadczył tego mocno podczas pobytu w szpitalu po wypadku, kiedy „nie był fajnym, przyjemnym, wesołym chłopakiem”, a mimo to rodzina cały czas mu towarzyszyła.
– Może was zbulwersowało to, że Jasiek powiedział, iż jest wdzięczny Panu Bogu za śmierć brata – dopowiedziała Urszula Mela. – Ale ja też mogę teraz powiedzieć, że mogę być wdzięczna Panu Bogu za śmierć Piotrusia. Choć brzmi to może strasznie, bo to nie jest tak, że ja sobie życzę śmierci moich dzieci. W ogóle nie jest tak, że trzeba sobie życzyć nieszczęścia i trudu. Pan Bóg daje nam to, co jest nam potrzebne. Ja odzyskałam wiarę, która po śmierci Piotrusia całkowicie się zawaliła. Kościół pozwala nam wierzyć, że Piotruś jest w niebie i że za jego wstawiennictwem możemy się modlić o pomoc. Jest tak, że śmierć nie jest dla mnie tylko końcem życia, ale perspektywą spotkania z Piotrusiem i z Panem Bogiem, który naprawdę potrafi czynić cuda.
Cokolwiek nas spotyka, jest błogosławieństwem
Urszula Mela przyznała, że początkowo śmierć syna była trudnym doświadczeniem dla rodziny: pojawiły się wzajemne pretensje, a nawet przemoc psychiczna i fizyczna. – Kiedy to doświadczenie mnie spotkało, to myślałam, że Pan Bóg mnie odrzucił – opowiadała mama Jaśka. – Teraz widzę, że nic, oprócz tego doświadczenia, nie byłoby mnie w stanie wytrącić z przekonania, że ja jestem ta dobra. Nic innego nie pokazałoby mi tej potwornej, strasznej przemocy, agresji i nienawiści, która była we mnie. Ja dopiero wtedy mogłam zobaczyć w mężu człowieka, który kochał mnie tak jak potrafił, a może nawet bardziej, i cierpiał wtedy pewnie bardziej niż ja.
Mama Jaśka, psycholog z wykształcenia, przyznała, że terapia psychologiczna, którą przeszło każde z nich, pozwoliła im poprawić relacje w rodzinie. – Ale to Pan Bóg potrafi zrobić to, co jest niemożliwe dla ludzi, dla psychologii – podkreśliła. – Pan Bóg potrafi zrobić nowe ze starego. Nie – posklejać potłuczoną szklankę, lecz zrobić nową. Ja bym nigdy przedtem nie uwierzyła, że Pan Bóg potrafi mi przywrócić miłość do mojego męża. Przez całe życie przechowywałam wszystkie rany i pretensje, wręcz „kolekcjonowałam” sytuacje i ludzi, którzy mnie zranili. Pan Bóg zabrał mi tę pamięć, która mnie zatruwała.
Urszula Mela podkreśliła, że dzięki tym trudnym doświadczeniom zrozumiała, że Pan Bóg z każdej takiej sytuacji może wyprowadzić dobro. – Bardzo chciałabym wam życzyć, żebyście w każdym trudnym doświadczeniu pamiętali, że to nie jest na śmierć i że cokolwiek was spotyka, jest błogosławieństwem- mówiła do młodzieży.
Bogdan Mela przyznał, że po śmierci Piotrusia znalazł się w bardzo głębokim dole psychicznym, co spowodowało, że oddalili się z żoną od siebie. – Było to wydarzenie, które nas strasznie podzieliło – podkreślił. – Czułem przez wiele lat potem rany, które nie pozwalały mi normalnie funkcjonować. Bardzo hamowało mnie to przed zwykłym kontaktem z bliskimi, przed tym, żeby otoczyć ich troską i opieką.
Relacje w rodzinie pogorszyły się tak bardzo, że kiedy Jasiek miał zdawać maturę, ojciec – idąc za sugestią żony – wyprowadził się z domu, aby syn mógł spokojnie przygotować się do egzaminów. – To doświadczenie czegoś mnie nauczyło – przyznaje Bogdan Mela. – Zobaczyłem, że stworzyłem warunki , w których Jasiek mógł zdać egzamin dojrzałości, a jednocześnie poczułem, że robię cos ważnego dla rodziny.
Państwo Melowie weszli do wspólnoty neokatechumenalnej w swoim mieście. – Od tego wszystko zaczęło się zmieniać – mówił ojciec Jaśka. – Ja tak naprawdę nie zrobiłem nic, wiem tylko, że moje życie się zmieniło. Doświadczam tego, jak bardzo, ale nie wiem, w jaki sposób. Po prostu czerpię z tego, co jest. Z Jasiem jesteśmy przyjaciółmi, a pamiętam, jak było wcześniej. I wiem, że nie ja to zmieniłem. Podobnie jest z moim małżeństwem. Wypadek Jasia przeżywaliśmy już wspólnie; to już nie było wydarzenie, które nas dzieliło i odsunęło od siebie. To już nie była sytuacja depresji, zamknięcia się, ciemności. To, że byliśmy we wspólnocie neokatechumenalnej, pozwoliło nam iść do przodu.
Cuda nie dzieją się naszą mocą
Jasiek Mela przyznał, że to, iż doszli w końcu z ojcem do porozumienia, że kocha go jako ojca, lubi jako człowieka i uważa za wartościowego faceta, jest cudem, który nie zdarzył się ani jego, ani taty mocą. – Takie słowa jeszcze kilka czy kilkanaście lat temu nie przeszłyby mi przez gardło, a już na pewno nie publicznie – przyznał, wywołując gromkie brawa młodzieży. – Cuda dzieją się w życiu każdego z nas. Cudem dla mnie jest to, że przeżyłem wypadek, którego przeżyć nie powinienem. Cudem jest to, że po świecie chodzi 7 mld ludzi, a wy prędzej czy później jesteście w stanie trafić na kogoś, kogo pokochacie i nie będziecie mogli wyobrazić sobie bez niego życia. Tak naprawdę, ilu jest ludzi na świecie, tyle światów. To my decydujemy o tym, czy świat jest dobry, czy zły, czy ludzie są dobrzy, czy źli, czy zapamiętamy kogoś, kto uśmiechnie się do nas na ulicy, czy przez tydzień będziemy rozpamiętywać, że jakaś baba walnęła nas łokciem w tramwaju. Ja jestem egoistą i wolę, by mój świat był fajny, pełen dobrych ludzi i rzeczy.