– Każdy człowiek jest wrażliwy na piękno, więc przez sztukę można dotrzeć do ludzi. Przypomina to misję apostoła – uważa prof. Tadeusz Błoński, rocznik 1947, designer i artysta wszechstronny. Jeden z najbardziej cenionych absolwentów pierwszej powojennej szkoły designu w Polsce – Wydziału Form Przemysłowych na krakowskiej ASP. Przez ponad 30 lat kreował sztukę użytkową na Słowacji i w Czechach. Słowackie pociągi malowane są dziś w białe, czerwone i szare pasy według jego konceptu. Projektował pralki i noże, lampy i meble, a nawet linie produkcyjne. Nigdy nie przestając być malarzem, rzeźbiarzem, mistrzem karykatury i land artu. W domu pod Rzeszowem, gdzie dziś mieszka i nieustannie wymyśla nowe dzieła, ma ponad 6 tysięcy krawatów. Tworzy z nich kinetyczne wystawy. – Sam zakładam rzadko – mówi ze śmiechem.
Urodził się w Przemyślu. Na Wodnej, niedaleko mostu, bo tam było pogotowie ratunkowe. – A mieszkałem na Szopena, niedaleko parku – uściśla Tadeusz Błoński, zapraszając do stołu pod jeszcze innym adresem, w Krasnem, skąd blisko do Rzeszowa i łatwo dojechać do Przemyśla, bo z tymi miastami związał się zawodowo, wracając kilkanaście lat temu do Polski. W przytulnym salonie, pełnym szklanych rzeźb i obrazów, zapachu kawy i lata zamkniętego w słoikach wraz z dobrodziejstwami ogrodu, tamten przemyski dom rodzinny przypominają dwa pejzaże pędzla mamy, umieszczone między pracami profesora i jego żony Justyny, również artystki malarki. Dywan – tor wyścigowy pełen kolorowych samochodzików – należy do ich synka, Joachima, najmłodszego z klanu Błońskich.
– Mama malowała, a tato był nauczycielem muzyki. Grał na skrzypcach i prowadził zespoły muzyczne – wspomina artysta. – W naszym domu wszystko było podzielone między muzykę a sztuki wizualne. I muzykiem został też jeden z moich trzech braci. Ja poszedłem w kierunku sztuk, wcześniej jednak zgodnie z rodzinną tradycją musiałem pomęczyć się w szkole muzycznej. Darowano mi ją dopiero wtedy, kiedy trafiłem do Liceum Plastycznego w Jarosławiu.
Jak mówi, ta szkoła dawała uczniom „witaminy”. Zarażała pasją. Jego uzbroiła w skrzydła, które go zaniosły na Akademię Sztuk Pięknych w Krakowie. Wybrał Wydział Form Przemysłowych – nowy kierunek, związany trochę z techniką, którą również się interesował. – Przyczynił się do tego mój starszy brat Jerzy zafascynowany motoryzacją – wyjaśnia Tadeusz Błoński. – Miał harleya. Indianę. Świętość w tamtych czasach. Brał udział w modnych po wówczas wyścigach miejskich. Na rogach budynków i zakrętach, ustawiało się słomiane zapory, a ulicą pędzili motocykliści. Brat ścigał się też na żużlu w Rzeszowie. Jako mały szkut podziwiałem jego wyczyny i pojazdy.
Czy chciał projektować samochody? – Ech, design to niełatwa sztuka. Cieszyłem się, kiedy udało mi się dobrze zaprojektować pierwsze pióro – uśmiecha się profesor. Cóż, nauczyciela miał znakomitego.
Polski design od Krakowa
Prof. Zbigniew Chudzikiewicz – absolwent Politechniki Lwowskiej w 1938 roku zaprojektował kolejkę na Gubałówkę. Po wojnie zajął się sztuką użytkową, projektował drobne przedmioty, a także elementy wyposażenia wnętrz, m.in. lampy i balustrady w Muzeum Narodowym w Krakowie. To z jego inicjatywy w 1964 roku powstał na krakowskiej ASP Wydział Form Przemysłowych. Była to pierwsza w Polsce jednostka dydaktyczna z autonomicznym programem kształcenia w zakresie wzornictwa przemysłowego. Szkołę polskich designerów Chudzikiewicz zaczął tworzyć jednak znacznie wcześniej, jeszcze w latach 40. na kierunku architektura wnętrz prowadził przedmiot pod nazwą „plastyka przemysłowa”. Wspólnie z adiunktem Andrzejem Pawłowskim zorganizował na ASP Studium Form Przemysłowych, a potem wydział, na który trafił Tadeusz Błoński – dziś jeden z jego najbardziej cenionych absolwentów.
W siermiężnych, powojennych warunkach prof. Chudzikiewicz dbał o światowy sznyt. Wyjeżdżał na stypendia do Włoch, Anglii, Szwajcarii. Wzornictwo łączył z ergonomią, co w tamtym czasie było działalnością pionierską. Kierowana przez niego katedra współpracowała m.in. z rzeszowskim Zelmerem, a dokonania doceniała Warszawa, powołując go w 1971 roku na przewodniczącego Rady Naukowej Instytutu Wzornictwa Przemysłowego. W tworzeniu Wydziału Form Przemysłowych ASP pomagał mu wspominany Andrzej Pawłowski
.
– Prof. Pawłowski również był moim nauczycielem – wspomina Tadeusz Błoński. – Działał nie tylko w dziedzinie designu, ale również wolnej sztuki, tworząc abstrakcyjne obiekty.
Co ciekawe, w latach 70. XX wieku Pawłowski opracowywał fotele samochodowe do małego fiata. Na zlecenie Ośrodka Badawczo-Rozwojowego Fabryki Samochodów Małolitrażowych w Bielsku-Białej kierował pracami badawczo-projektowymi nad ergonomiczną analizą siedzisk i pozycji siedzącej. Projektował także meble, aparaty telefoniczne, obrabiarki dla przemysłu metalowego.
Z kolei komunikacją wizualną na ASP zajmował się prof. Ryszard Otręba, doceniany także w Stanach Zjednoczonych. W ramach rocznego stypendium kształcił się w Pratt Institute w Nowym Jorku – prestiżowej uczelni w dziedzinie sztuki i designu.
– To było grono ludzi, które potrafiło zaszczepić w nas pasję – stwierdza prof. Błoński i dodaje, że z wieloma kolegami ze studiów utrzymuje kontakt. Kiedy postanowił wracać do Polski, jednego z nich, znakomitego plakacistę prof. Władysława Plutę, polecił na swoje miejsce na uczelni w Koszycach.
On sam w Republice Słowackiej mieszkał ponad 30 lat. – To nie była emigracja zarobkowa, ani polityczna. W przypadku demoludów w grę wchodziła zazwyczaj emigracja serca – uśmiecha się prof. Błoński. – Moja pierwsza żona, Ivetta, studiowała na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Nie mogła zostać w Polsce, więc ja, chociaż zaraz po studiach dostałem bardzo dobrze płatną pracę w pracowni konserwacji zabytków, pojechałem do niej. W 1973 roku.
Od razu zatrudniono go na Wydziale Sztuki Uniwersytetu Technicznego w Koszycach, chociaż nie znał dobrze języka. Nie od razu zajmował się wzornictwem. Na Uniwersytecie Technicznym prowadził koła zainteresowań związane z estetyką przemysłową, której elementy wprowadzano właśnie do programu studiów inżynierskich. – Do designu musiałem nabrać doświadczenia – podkreśla. Nie trwało to długo. Już cztery lata później przeniósł się do koszyckiej filii Instytutu Rozwoju Technicznego i Informacji w Pradze, gdzie został kierownikiem atelier wzornictwa.
Fot. Tadeusz Poźniak
Instytut stwarzał okazję do ciekawych realizacji. – Dzięki tej pracy miałem świetne kontakty z przemysłem. Z ramienia instytutu wyjeżdżałem na zagraniczne tragi. Nawet na poznańskie trafiłem jako przedstawiciel Pragi – uśmiecha się profesor. – Instytut był instytucją państwową, która nadzorowała wprowadzanie wzornictwa we wszystkich dziedzinach. Panował pod tym względem twardy reżim. Specjalna komisja, do której i ja należałem, odwiedzała zakłady produkcyjne i sprawdzała, jak dba się w nich o projektowanie. Schemat postępowania ustalił rządzący demoludami Związek Radziecki i wszyscy działali podobnie – pracownik fabryki jechał na targi na Zachodzie, kupował przykładowo pralkę, którą potem w Czechosłowacji rozmontowywano do ostatniej śrubki i zastanawiano się, jak zrobić podobną, aby nie naruszyć patentu – wspomina prof. Błoński. Wygląd urządzenia zostawiano rodzimym projektantom. Polski designer zaprojektował więc wiele pralek dla czeskiego Tatramatu, pierwszą w 1978 roku, ostatnią już po rozpadzie bloku wschodniego. Tatramat został wtedy przejęty przez Whirpool, ale pralka jego projektu pod nową marką również trafiła do sprzedaży. Bo profesor ze swoim doświadczeniem i wyobraźnią okazał się równie potrzebny w nowej rzeczywistości politycznej i gospodarczej.
Jak się wymyśla pralkę? – Od środka – śmieje się Tadeusz Błoński i tłumaczy, że najpierw robi się rysunek, potem robocze modele, a następnie gotowy produkt. I na dowód wyciąga rysunek kolejnego wynalazku. – To jest skrzynia biegów – tłumaczy. – Mała, kompaktowa. Do tej pory robiono większe, pozostawiając mnóstwo wolnej przestrzeni, więc lać trzeba dużo oleju, aby kółeczka w środku płynnie obracały się. Zaprojektowałem obudowę będącą obrysem tych kółek, lekko ją tylko od nich odsuwając. Zmniejszyła się waga, wielkość, oszczędza się sporo oleju, a kółka są jeszcze lepiej naoliwione, bo nie ma w środku zbyt wiele wolnej przestrzeni. Ten efekt odpowiada mojemu projektowaniu.
Jest też zgodny z dążeniem od oszczędzania energii, materiałów, a więc i dbałości o środowisko naturalne. – Zawsze powinno tak się projektować. Ale często dla pewności, że coś wytrzyma podczas eksploatacji, wygrywa przekonanie, że lepiej to powiększyć, dodać więcej materiału. To głupie myślenie.
Trudno wyliczyć, jak wiele projektów wyszło spod jego ręki. Samych patentów ma prawie 90. Stworzył np. grill, w którym na żar nie spada ani kropla tłuszczu; poręczny magiel i spryskiwacz do niego tak sprytnie wyprofilowany, że nawet niedbale odstawiony nie przewróci się. Lampy wiszące i stołowe, metalowe świeczniki, całą paletę noży, a dla fabryki volkswagena – zbierającą dym wiatę dla palaczy. Wiele pomysłów zrealizował dla Tesli – telefon nawiązujący kształtem do kartki papieru i tradycyjnego listu, czy telefon z „milionem” guziczków i tak ułożonym panelem, by ułatwić jego obsługę dyspozytorom. W Koszycach można podziwiać schody Błońskiego – mosiężne poręcze i układające się w fantazyjne wzory balustrady. Zaprojektował je z jednej stalowej płyty tak, aby nie został ani kawałek odpadu. Profesor ma całą księgę takich wynalazków. Zebrał je w opasłym tomie, kiedy prezydent Polski przyznawał mu tytuł profesora zwyczajnego. Są tam zamieszczone także znaki graficzne, reklamy, billboardy i etykiety piwa jego autorstwa, a nawet system komunikacji wizualnej w siedzibie Ministerstwa Przemysłu Ciężkiego w Pradze. – Zaprojektowałem nie tylko znaki graficzne dla tego resortu, ale zoptymalizowałem cały układ znaków na korytarzach tak, aby prowadziły tyko we wskazane miejsca, a ludzie z zewnątrz nie trafiali do pomieszczeń, do których trafić nie powinni – tłumaczy artysta. Jego logiem do dziś posługuje się także uczelnia w Koszycach. Dwa lata temu zastanawiali się nad zmianą. – Rektor napisał do mnie z pytaniem, jak oceniam nową propozycję. Odpisałem, że nie jest to zwycięstwo. I zrezygnowali.
Bywam apostołem
Wśród dzieł prof. Błońskiego z dziedziny designu są nawet fabryczne urządzenia do separowania rudy żelaza, wybudowane w Krzywym Rogu, ważnym ośrodku wydobywczym i metalurgicznym na Ukrainie. – Jeśli Putin tych zakładów jeszcze nie zniszczył, to ta linia technologiczna z separatorem magnetycznym wciąż tam jest. Jako designer zaprojektowałem jej kształt, uporządkowałem elementy, aby ułatwić pracę ludziom. Manipulatory umieściłem na dole, aby człowiek nie musiał biegać po schodach. A co było mówienia, że się nie da… Dało się, tylko trzeba pomyśleć. To miało być dla ludzi, a nie dla maszyny – opisuje.
Zawsze starał się pamiętać o łączeniu piękna z użytecznością, ergonomią. Jednocześnie przyznaje, że w czasach socjalistycznej gospodarki z jakością były problemy, a oryginalności nie doceniano. – Na targi nie wysyłano młodych, zdolnych konstruktorów, tylko dyrektorów – partyjnych aparatczyków, którzy wyjazdy traktowali jako darmowe wycieczki.
W bloku wschodnim design rozwijał się, ale w różnych krajach w różnym stopniu. Nie było to prostolinijne, a polityka odgrywała dużą rolę. Instytut Wzornictwa Przemysłowego w Polsce powstał już w 1950 roku (jego założycielką była profesor Wanda Telakowska, nazywana Joanną d’Arc polskiego wzornictwa) i był jedną z pierwszych w powojennej Europie placówek promujących wzornictwo. Później powstawały takie i w sąsiednich krajach. Motto brzmiało: „Piękno na co dzień dla wszystkich. Dobre wzory wyrobów masowej produkcji są wartością gospodarczą. Dobre wzory są również wartością kulturową”.
– A jednak wzornictwo rozwijało się z trudem – stwierdza profesor. – Zresztą i dzisiaj bywa pod górkę. Ludzie nie są przyzwyczajeni do przyjmowania nowości. Kiedy się do czegoś przyzwyczają, z trudem godzą się na zmianę. Dlatego projektant i designer musi być apostołem. Dziś od moich studentów w Państwowej Wyższej Szkole Wschodnioeuropejskiej w Przemyślu wymagam czegoś więcej niż tylko stosowania zasad i przepisów dotyczących wzornictwa. W projektowaniu musi być coś jeszcze – jakaś dusza, wyraz, siła. Jednocześnie projektując nie można przeskakiwać podstawowych rzeczy, przedmiot pełniący określoną funkcję musi ją nadal pełnić. Kiedy projektujemy krzesło, najpierw musimy zadbać, aby było wygodne, a nadanie mu ciekawej formy, charakteru, wyrazu – to dopiero kolejne kroki. Projektując staram się, aby to były rzeczy świeże, oryginalne, niepowtarzalne. Cała sztuka w tym, aby było prosto, a jednocześnie był przekaz.
Jego zdaniem, trudno dziś wskazać kraj przodujący we wzornictwie. – To bardzo otwarta dziedzina, w której pierwszeństwo ma architektura i design. W architekturze Polska na pewno nie przoduje, chociaż jest tutaj wielu zdolnych ludzi. Jednak nie znajdują oni możliwości realizacji swoich pomysłów. Decydentom brakuje odwagi w podejmowaniu decyzji wykraczających poza schemat. Dam prosty przykład. W latach 90. amerykański architekt Frank Gehry zaproponował wybudowanie w Polsce oryginalnego, awangardowego budynku. Władze Warszawy nie zgodziły się, więc w Pradze wybudował słynną tańczącą kamienicę. Mogła stać u nas. Przypomnę też, że sławny amerykański architekt Daniel Libeskind, który zaprojektował nowe World Trade Center, urodził się w Polsce. Pochodzi stąd wiele talentów, ale mamy ten problem, że nie szanuje się u nas ludzi, którzy mają oryginalne pomysły. Patrzy się powierzchownie, więc wielu ludzi z potencjałem wyjeżdżą i realizuje się gdzieś w świecie.
Zdaniem prof. Błońskiego, Słowacy i Czesi są na nowości znacznie bardziej otwarci. Przy czym Czesi bardziej od Słowaków, ale i na Słowacji jest duża otwartość. – Byłem trochę naiwny sądząc, że szybko rozbudowujący się Rzeszów jest doskonałym miejscem do tego, by rozwinąć tu wzornictwo. Ale widzę, że dominuje chęć zachowania status quo, unikanie zmian, nowości, święty spokój przede wszystkim – przyznaje profesor.
Pracownia artysty wynalazcy
Fot. Tadeusz Poźniak
On uwielbia świeżość spojrzenia, różnorodność. Ma silną motywację. – Muszę ścigać się z synami – śmieje się prof. Błoński. Jeszcze w Republice Słowackiej przyszli na świat Daniel i Tomas. I również zostali artystami. Obaj ukończyli ASP w Bratysławie. Tomas zajmuje się fotografią i grafiką komputerową. Ostatnio osiadł w Krakowie. Daniel, grafik i specjalista komunikacji wizualnej, prowadzi w Bratysławie Studio 001. To właśnie studio stanęło do przetargu ogłoszonego przez słowackie koleje państwowe. – Wspólnie z synem wymyśliliśmy dla nich system kolorystyki. Włożyliśmy kolory polskie: biel i czerwień, a w szarym pasie na dole wagonów umieściliśmy wszystkie informacje tekstowe, jakie pojawiają się na pociągach. Uporządkowaliśmy chaos i wygraliśmy konkurs – zdradza profesor, który przed laty był nazywany ambasadorem kultury polskiej na Słowacji. Od lat dziewięćdziesiątych angażował się w działalność polonijną. W 1994 roku był jednym z założycieli koszyckiego oddziału Klubu Polskiego – Stowarzyszenia Polaków i Ich Przyjaciół na Słowacji. Od początku pełnił w nim funkcję prezesa, a w 2005 roku wybrano go na przewodniczącego na szczeblu ogólnokrajowym. Angażował się w organizację Dni Kultury Polskiej, przygotowywał plenery plastyków tworzących na Słowacji i w Polsce, których efekty prezentowano w różnych krajach Europy. Świadectwem tych wydarzeń są dziesiątki katalogów, które prof. Błoński przechowuje w swojej pracowni w Krasnem. Wertując je, a także wydawnictwa z wystaw, które odbyły się po jego powrocie do Polski, kiedy pracował na Wydziale Sztuki Uniwersytetu Rzeszowskiego, czy wyruszał na plener malarski w Boguchwale, widać, że i w sztukach pięknych nie lubi podążać jedną ścieżką. Malarstwo, rzeźba, rysunek satyryczny, instalacje artystyczne – wszystko go interesuje. Zajmował się też land artem. W zniszczonych po wojnie karpackich wioskach odnajdywał kapliczki i rozwijał między nimi wstęgi światłoczułego papieru. Na kilometrach tych taśm ślady zostawiały zwierzęta, ludzie, pojazdy. Zdarzało mu się przyrodę malować – na trawie tworzył wodnymi farbami rysunki i poddawał działaniu czasu. – Czasem kawałek takiej pracy zjadła krowa – oświadcza. W wielu jego pracach wyczuwa się jakiś ciepły żart, jakby puszczał oko do tego, kto na dzieło spojrzy. W galeriach na ciemnym podkładzie rozsypywał „rzeźby” z piasku, a potem przez kamerę podglądał, jak zwiedzający ukradkiem rysują po nich palcami. – O to mi właśnie chodziło – śmieje się. Profesor lubi się śmiać, lubi bawić się sztuką. Pracownia jest pełna jasnych, pogodnych dzieł.
Mieści się na poddaszu, gdzie jest wystarczająco miejsca na jego warsztat i sztalugi żony. Do przestronnego wnętrza pod skosami wchodzi się po schodach przypominających geometryczne abstrakcje Pieta Mondriana – kompozycje w czerwieni, żółci, błękicie i czerni. Czegóż tu nie ma? Wydaje się, że w każdym zakamarku inny pomysł. Pysznią się dzieła wyobraźni. I te z dziedziny sztuk pięknych i sztuki użytkowej. – Nie wartościuję, co jest lepsze. Wszystko jest ważne – stwierdza Tadeusz Błoński.
Lampa przy biurku? U profesora „abażurem” jest cała ścianka nad blatem. To nie tylko warsztat artysty, ale i majsterkowicza. Farby, pędzle i skrzyneczki z narzędziami: obcęgami, przecinakami, śrubokrętami. Z ich pomocą powstają wynalazki. Na parapetach za oknem niczym źdźbła trawy „rosną” giętkie jak sprężyna druciki. Odstraszają ptaki, nie robiąc im krzywdy, są przyjaźniejsze niż dostępne w sklepach zapory ze sztywnych prętów. – Moje zapory ptaków nie ranią – zapewnia artysta i wyglądając za okno pokazuje drzewa, które rozrosły się w ciągu kilku lat, od których mieszkają w Krasnem. Tulipanowiec, jodła hiszpańska, orzech. Stary dom kupili w 2013 roku. Rozbudowali m.in. o tę pracownię. I teraz w samym środku poddasza jest kawałek fasadowej ściany z charakterystyczną kapliczką w ceglanej wnęce na szczycie.
A te pomalowane farbami skrawki materiału? Testy do najnowszego designerskiego projektu. Już zakończone, a zaraz na głowie plener malarski w dawnym dworze Mycielskich w Wiśniowej. Jest jego kuratorem, więc czuwa nad wydarzeniem. Wśród gości wnuczka Mycielskich, ostatnich właścicieli dworu – Katarzyna Mycielska. Już w tamtym roku była na plenerze z ciotką, hrabiną Dzieduszycką. – Swego czasu dowiedziałem się, że i ja jestem herbowy. Błoński herbu Biberstein. Jakbym miał wypisywać swoje pełne nazwisko, trzeba by było dwóch linijek. Nazywam się Tadeusz Zdzisław Maciej Andrzej Stanisław de Blonie von Biberstein Błoński. Ale biorę to na luzie – profesor znów się śmieje. – Podobnie jak mój tato, który miał do tych rzeczy totalny dystans. Historię rodu poznałem nie od niego, ale z rzeczy po jego bracie. Ojciec to kompletnie ignorował. Zresztą szlacheckość po wojnie była niemodna i on tę niemodność w sobie nosił. Przed wojną uczył się w Seminarium Nauczycielskim w Rzeszowie, cały jego rocznik poszedł na ochotnika walczyć przeciw bolszewikom. To wtedy, na jakimś betonie nabawił się reumatyzmu. To wiedziałem. Ale o innych rzeczach z historii rodziny dowiedziałem się znacznie później. Na przykład o tym, że w pewnym okresie moi przodkowie byli właścicielami Birczy. Co do ojca, to muszę jednak powiedzieć, że do dziś żałuję, że nie mam żadnego jego krawatu.
Krawaty
A przecież zgromadził kolekcję, która liczy ich ponad sześć tysięcy. Zapakowane są w ponad 30 pudeł, które piętrzą się na regale pośrodku pracowni. Pierwszego nie pamięta. – Kiedy zacząłem zapisywać te z mojej kolekcji, były ich już setki, dlatego tak trudno mi przypomnieć sobie, który był pierwszy. Kupowałem i dostawałem w prezencie. To cudownie wciąga. Mam krawaty wymalowane przez moich kolegów artystów, krawaty znanych projektantów mody i okazjonalne, jak np. ten z wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych w 2000 roku – powiada profesor. W pierwszym z brzegu pudle krawat z dziewczyną i z Presleyem, w geometryczne wzory lub drobny rzucik. Inny z czarną owcą w białym stadzie. – Bardzo mi się podoba. A raz dostałem paczuszkę pełną krawatów. Bez nazwiska nadawcy. Do dziś nie wiem, kto mi je podarował.
Przewracając karty katalogów, profesor nagle zatrzymuje się na jednym zdjęciu: O proszę, tu mam krawat, więc nie jest tak, że ich wcale nie noszę – śmieje się, co brzmi tym zabawniej, że jego kolekcja krawatów słynie w twórczym świecie. A w biografii profesora pewien krytyk napisał nawet, że to, czy się nosi krawat czy nie, określa człowieka.
Co określa profesora? Nieustanne poszukiwanie, radość tworzenia? Może po prostu wyobraźnia.
– Niedosyt twórczy zawsze był, jest i będzie. Tu nie ma gadania. Staram się jak najbardziej zbliżyć w realizacji do pomysłu. A pomysłów nigdy nie brakuje. Każdy, kto ma coś do przekazania, nie może wątpić, tylko musi pomyśleć, jak to przekazać. I jako artysta chciałbym to tak przekazać, jak jeszcze nikt inny tego nie zrobił. Tomas wystawiał ostatnio wielkoformatowe portrety liliputków. Małe kurki na monumentalnych formatach. Po papier fotograficzny jeździł aż do Wiednia. Do tego podkład dźwięku – liliputkowe głosy. Wielu artystów chce teraz zaistnieć szokując. To głupota. W dzisiejszych czasach zrobić coś, co jest łagodne, a działa – to jest sztuka. I takie właśnie „szalone” pomysły ma mój syn. Nie mogę być gorszy – powtarza profesor. – O, a tutaj dzieło najmłodszego synka – dodaje, dostrzegając na małym stołeczku oświetlony teatrzyk. I tłumaczy: Każdy człowiek jest wrażliwy na piękno. Artysta powinien wprowadzać sztukę do otoczenia, bo każdy człowiek, nawet jeśli nie jest tego świadomy, to ją odbiera. A sztuka człowieka może zmieniać.
I o to w designie też chodzi.
Tadeusz Zdzisław Błoński – urodzony w Przemyślu, absolwent ASP w Krakowie. Był profesorem na Wydziale Sztuk Uniwersytetu Technicznego w Koszycach na Słowacji. W latach 2007 – 2019 pracował na Wydziale Sztuki Uniwersytetu Rzeszowskiego, od roku 2014 jest profesorem w PWSW w Przemyślu. Aktywnie działa w dziedzinach sztuki wizualnej, designu, malarstwa, rzeźby, rysunku, fotografii, instalacji. Urząd Wynalazków w Pradze zarejestrował 87 wzorów jego autorstwa. Swoje prace wystawiał na ponad 300 wystawach w kraju i za granicą. Najbliższa już jesienią w rzeszowskim BWA.