Ryszard Cieśla jest o pięć lat starszy od swego brata Roberta. Ryszard urodził się w Tyczynie, a Robert w Rzeszowie, dokąd w międzyczasie przeprowadzili się rodzice. Ryszard jest barytonem, Robert – tenorem. Po studiach drogi ich karier na wiele lat się rozeszły: Ryszard związał się z Teatrem Wielkim, a Robert śpiewał w teatrach operowych zachodniej Europy. Aby nie narażać się na niepotrzebne komentarze, Robert habilitował się w Łodzi, bo w Warszawie… dziekanem był wtedy brat. Dziś obaj są już profesorami „belwederskimi” w dziedzinie sztuk muzycznych. I ściśle współpracują z sobą w Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie.
Ojciec Ryszarda i Roberta jest z zawodu krawcem, mama – księgową. Skąd więc wzięły się ich artystyczne talenty? Robert wspomina, że mama jeszcze w szkole wygrywała konkursy recytatorskie i nauczyciel namawiał dziadków, by posłali ją do szkoły aktorskiej. Było to jednak niemożliwe z powodów finansowych. A poza tym w tamtych czasach uważano, że grunt to konkretny zawód. – Ale tęsknoty za sztuką pozostały w mamie do dziś – podkreśla Robert.
– Pamiętam, że mama miała zawsze ładny głos, zresztą do dziś śpiewa w chórze parafii Matki Bożej Saletyńskiej w Rzeszowie – dopowiada Ryszard. – Tato z kolei brał udział w jasełkach w Tyczynie. „Po drodze” był jeszcze mój ojciec chrzestny, organista z Tyczyna, Franciszek Leńczyk. Gdzieś te talenty, pochodzące przecież od Boga, krążyły, żeby objawić się w nas.
Śpiew czy matematyka
Ryszard ukończył SP nr 9 (dziś mieści się tam V LO), Robert po czwartej klasie przeniósł się z „dziewiątki” do „dziesiątki”. Obaj ukończyli IV LO, Ryszard w klasie o profilu matematyczno-fizycznym, Robert – humanistycznym. Muzyczne talenty Ryszarda odkrył Edward Sondej, muzyk, znajomy rodziców, w latach późniejszych wieloletni dyrektor średniej szkoły muzycznej w Rzeszowie. Namówił rodziców i Ryszard rozpoczął naukę gry na skrzypcach. – Miałem trochę „pod górkę”, bo w pewnym okresie zachorowałem i przerwałem naukę – wspomina Ryszard. – Kiedy wróciłem do zdrowia, byłem już w liceum. Musiałem nadrobić ten czas, skończyłem szkołę muzyczną I stopnia i poszedłem do średniej. Tam profesor Luba Bukowska namówiła mnie, abym – oprócz skrzypiec – uczył się także śpiewu.
Ryszard zdał maturę w IV LO, a jednocześnie ukończył drugą klasę średniej szkoły muzycznej. Przyznaje, że miał dylemat, co wybrać, bo był także uzdolnionym matematykiem. Sukcesy w podstawówce pozwoliły mu dostać się do liceum bez egzaminu z matematyki, a na maturze zdał ten przedmiot z wynikiem bardzo dobrym. – Nasz wychowawca nawet namawiał mnie, żebym szedł na politechnikę, ale miłość do muzyki zwyciężyła – wspomina.
Robert poszedł w ślady brata i zaczął uczyć się w szkole muzycznej przy ul. 1 Maja (dziś Sobieskiego). Chciał się dostać na fortepian, ale został zakwalifikowany na skrzypce. – Śpiew pojawił się przypadkiem – opowiada. – Ponieważ uczyłem się równolegle w dwóch szkołach, czasami opuszczałem zajęcia orkiestry. „Za karę” zostałem wysłany na chór. Tam pani Budzińska, a później pani Biskupska stwierdziły, że mam „kawałek głosu” i namówiły mnie, żebym zaczął uczyć się jednocześnie śpiewu solowego. Po maturze miałem dylemat: zdawać na śpiew czy kończyć średnią szkołę w klasie skrzypiec, gdzie został mi jeszcze rok. Pomógł mi prof. Kazimierz Pustelak, znakomity pedagog i wybitny śpiewak, pochodzący spod Rzeszowa, do którego jeździłem w klasie maturalnej raz w miesiącu na konsultacje. Powiedział rodzicom, że mam interesujący głos i że powinienem zdawać na studia. Pojechałem do Warszawy, zdałem i problem sam się rozwiązał.
Oaza czyli „polatywanie nad ziemią”
Ryszard i Robert podkreślają, że ważnym etapem ich życia była w okresie nauki w liceum oaza Ruchu Światło-Życie przy parafii Matki Bożej Saletyńskiej. Ryszard wspomina, że był jej pierwszym członkiem. To był rok 1973. – Na pierwsze spotkanie z ks. Zbigniewem Czuchrą przyszedłem sam – opowiada.- Wybraliśmy się na spacer na błonia za IV LO, rozmawialiśmy, jak sobie wyobrażamy taką grupę. Potem przez długie lata uczęszczałem na spotkania oazy. Na oazie obaj poznali swoje żony. Ryszard – Grażynę, Robert – Ewę. Dziś jako ojcowie się uzupełniają: Ryszard ma same córki (trzy plus jedną „ucórkowioną” przyjaciółkę jednej z nich), Robert – samych synów (jednego w niebie i trzech na ziemi).
Co ma Traugutt do muzyki
W 1983 r. Ryszard ukończył Akademię Muzyczną w Warszawie, w klasie prof. Romana Węgrzyna, i w tym samym roku dostał angaż solisty w Teatrze Wielkim, gdzie śpiewa do dziś. Występując na scenie z Kazimierzem Pustelakiem, którego dotąd znał jedynie jako profesora Akademii, zachwycił się jego profesjonalizmem i nawiązał z nim współpracę w celu dalszego kształcenia swojego głosu. – Na efekty nie trzeba było długo czekać: w 1986 r. zdobyłem drugą nagrodę (pierwszej nie przyznano) na międzynarodowym konkursie wokalnym w 's-Hertogenbosh w Holandii. Od tego zaczęła się moja kariera – opowiada Ryszard.
Swoją artystyczną aktywność dzieli na kilka obszarów. Pierwszy – operowy, sceniczny – to kilkadziesiąt ról scenicznych, kilkaset spektakli i tyleż koncertów w ciągu tych 30 lat. Ważnym okresem w artystycznej biografii Ryszarda były cztery lata śpiewania w zespole muzyki dawnej „Bornus Consort" (1983-87). – Zwiedziliśmy kawał świata, a zwłaszcza Europy, ale później zdecydowałem się jednak poświęcić romantycznej muzyce operowej i podziękowałem zespołowi za współpracę – wspomina Ryszard.
Inne ważne pole jego działalności to Filharmonia im. Romualda Traugutta, którą utworzył w stanie wojennym Tadeusz Kaczyński, muzykolog i patriota. To grupa śpiewaków i aktorów, zajmująca się przypominaniem zakazanych w okresie PRL pieśni patriotycznych. – Do Filharmonii im. Traugutta przywiodła mnie obecna w naszym domu tradycja kultywowania prawdziwej historii Polski, obejmującej także wspomnienie daty 17 września czy pamięć o Katyniu. Naszym zadaniem było też kultywowanie pamięci o bohaterach i podtrzymywanie ducha „Solidarności” w okresie stanu wojennego – opowiada Ryszard. Po czym dodaje: – Wiele razy pytano Tadeusza Kaczyńskiego, co Traugutt miał wspólnego z muzyką. Kaczyński odpowiadał ze spokojem: „Nic. Ale my mamy wiele wspólnego z Trauguttem”.
Twórca Filharmonii im. Romualda Traugutta zginął śmiercią tragiczną w 1999 r. – Przed śmiercią zdążył uczynić mnie jednym ze spadkobierców tego dzieła z obowiązkiem kontynuowania go – wspomina Ryszard, obecny szef artystyczny Filharmonii. – Nadal więc działamy i właśnie przygotowujemy się do nagrania pieśni Powstania Styczniowego w aranżacjach Włodzimierza Korcza.
Współpraca z prof. Pustelakiem w Teatrze Wielkim zaowocowała asystenturą w jego klasie wokalnej w warszawskiej AM, począwszy od roku akademickiego 1991/92. Ryszard piął się po kolejnych szczeblach uczelnianej drabiny aż do tych najwyższych: był dziekanem Wydziału Wokalnego, prorektorem ds. dydaktyki (2008-2012), a obecnie znów jest dziekanem wydziału już pod nową nazwą – Wydział Wokalno-Aktorski, bo w międzyczasie przywrócił mu ten drugi, zarzucony przed laty, wymiar. W ub. r. otrzymał belwederską profesurę w dziedzinie sztuk muzycznych.
Przez Niemcy do Polski
Robert w 1988 r. ukończył z wyróżnieniem studia na Akademii Muzycznej w Warszawie, w klasie prof. Kazimierza Pustelaka. Już na studiach zdobywał pierwsze konkursowe laury, był stypendystą Ministerstwa Kultury i Sztuki. Chciał go, podobnie jak brata, zatrudnić na stałe Teatr Wielki, na którego scenie wystąpił po raz pierwszy jeszcze przed zakończeniem studiów. On jednak wybrał inną drogę: pojechał na studia podyplomowe w Międzynarodowym Studiu Operowym w Zurychu. Później była przeprowadzka na ponad dekadę do Niemiec, kontrakty w Państwowych Teatrach w Karlsruhe i Mainz oraz gościnne występy m.in. w Mannheim, Luksemburgu, Ludwigsburgu, Bazylei, Kassel, Nürnbergu, Strasburgu i wielu innych miejscach. – Zwiedziłem kawał Europy – przyznaje. Zdarzało się, choć rzadko, że występował gościnnie także na polskich scenach: w Teatrze Wielkim czy w Operze Wrocławskiej.
W 2004 r. wrócił z rodziną do kraju. Robert, już po doktoracie, chciał pisać w Polsce rozprawę habilitacyjną. Zrobił to na Akademii Muzycznej w Łodzi. Dlaczego akurat tam? – Złożyłem prośbę o otwarcie przewodu habilitacyjnego na Akademii Muzycznej w Warszawie, ale wtedy dziekanem został akurat mój brat – wyjaśnia. – W tym momencie zadecydowałem, że będę się habilitował w Łodzi, żebym nie musiał się ciągle tłumaczyć, że nie zrobiłem habilitacji „po znajomości”.
Po powrocie do Polski rozpoczął pracę pedagogiczną ze studentami. – Jest ona często niewdzięczna, bo już nie odpowiadamy tylko za siebie, lecz musimy odnaleźć drogę do drugiego człowieka, by mu z jednej strony wszystko wytłumaczyć, a z drugiej – zmotywować go do tego, by sam chciał się rozwijać – tłumaczy.
Miał wtedy zajęcia m.in. na Uniwersytecie Rzeszowskim. – Był taki moment, że pracowałem jednocześnie na trzech uczelniach – Uniwersytecie Rzeszowskim, Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego i Uniwersytecie Muzycznym w Warszawie. W tej chwili pracuję tylko w tej ostatniej i na brak pracy nie narzekam – mówi Robert. – Jednocześnie jestem szefem jedynego w Polsce Studium Pieśni, które założyliśmy wspólnie z jego pomysłodawczynią – prof. Katarzyną Jankowską. W tym roku otrzymał profesurę „belwederską” w dziedzinie sztuk muzycznych.
Reżyseria i psychologia
Ryszard występuje na scenie już coraz mniej. Większość czasu zajmuje mu praca pedagogiczna i administracyjna. – Biurokracja strasznie się rozrasta i jest porównywalna z czasami słusznie minionymi – denerwuje się. Ale to nie oznacza, że nie podejmuje nowych wyzwań artystycznych. Pasją, która krystalizowała się powoli i w pewnym momencie skrystalizowała się jako ważna, jest reżyserowanie. – Jest to dla mnie obszar ekscytujący i rozwojowy – podkreśla Ryszard. W reżyserskim dorobku ma m.in. „Straszny Dwór” Stanisława Moniuszki, wyreżyserowany na zamówienie chicagowskiej Polonii w 2007 r., oraz „Cosi fan tutte” W.A. Mozarta, studencki spektakl, którego premiera miała miejsce w październiku 2012 r. na małej scenie Teatru Wielkiego w Warszawie, ale który zdążył już pokazać w Stambule, Sewilli oraz w Filharmoniach: gorzowskiej, kieleckiej i rzeszowskiej. Aktualnie pracuje nad mozartowskim „Don Giovannim”.
Robert poszedł w innym kierunku: skończył z bardzo dobrym wynikiem psychologię kliniczną na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Te studia miały związek z tragicznym wydarzeniem z okresu, kiedy jeszcze mieszkał z rodziną w Niemczech: w domu zasłabł na schodach i zmarł jego syn. To traumatyczne doświadczenie spowodowało, że przez lata chodził na zajęcia w jednym z największych w Niemczech ośrodków zajmujących się osieroconymi rodzicami. – W pewnym momencie dostałem propozycję, bym zajął się takimi osobami – opowiada. – Pomyślałem, że jeżeli mam to robić, to jako fachowiec. Stąd, już po powrocie do Polski, wziął się pomysł tych studiów.
Nabytą wiedzę wykorzystuje prowadząc na zasadzie wolontariatu poradnię dla rodziców osieroconych przy kościele Wniebowstąpienia Pańskiego na warszawskim Ursynowie. – Łatwiej mi do nich dotrzeć, jako że sam jestem rodzicem osieroconym – tłumaczy. – Ale nie można dotrzeć do nich bez fachowej wiedzy. Sukcesem takiej poradni jest to, że rodzice nauczą się żyć z tym bólem. Bo wyleczyć ich nie da rady, ta trauma zostaje do końca życia.
Kilka lat temu Robert napisał program rehabilitacji pacjentów kardiologicznych przy użyciu ćwiczeń oddechowo-wokalnych. – Najczęściej rehabilitacja takich pacjentów polega na wysiłku. Pomyślałem więc, że można by stworzyć program, który równie intensywnie męczyłby serce i sprawiał, że podnosiłaby się jego wydolność, a jednocześnie nie zmuszałby ludzi do siadania na rower, chodzenia czy biegania – tłumaczy. W Szpitalu Rehabilitacji Kardiologicznej w Konstancinie spędził półtora roku; szpital jest zainteresowany kontynuacją programu. Ponadto rektor Uniwersytetu Muzycznego proponował wystąpienie o grant, który Robert miałby prowadzić w szpitalu na Banacha. Główną przeszkodą w realizacji tych pomysłów jest brak czasu. – Mając do przebadania 2 tys. pacjentów musiałbym rzucić pracę na UM i zająć się tylko tym. Mam cały czas otwarte drzwi szpitala w Konstancinie, by wyszkolić tam ludzi w zakresie prowadzenia tego programu. Pytanie, kiedy to robić.
Muzyczne dzieci i „Traviata” w Chinach
Ryszard, zapytany o plany, mówi o satysfakcji z sukcesów swoich „muzycznych dzieci”: Tomasza Kumięgi – baryton i Elwiry Janasik – mezzosopran. – Są niezwykle utalentowani i śpiewają przepięknie, dlatego zaprosiłem ich do udziału w tegorocznej edycji Festiwalu Pieśni Kompozytorów Polskich. W kolejce czekają następne „muzyczne dzieci”. W tym roku do dyplomu przygotowuje się utalentowany mozartowski tenor z Korei Płd, a studia rozpocznie dwójka bardzo obiecujących Chińczyków – uzupełnia. W Warszawskiej Operze Kameralnej wyreżyseruje w tym roku akademickim ze studentami swojego wydziału „Don Giovanniego”, którego pokaże na przedpremierowym spektaklu w Kielcach, a na jesieni przyszłego roku także w Rzeszowie.