Dziś w Bieszczadach duże pieniądze widać na każdym kroku, przyjeżdża inwestor, wykłada miliony i powstaje hotel, albo pensjonat. Prawdziwych traperów, którzy od kilkudziesięciu lat oswajali dzikie ścieżki, własnymi rękami karczowali las i stawiali pierwsze pensjonaty, jest może kilkunastu. Dlatego, gdy w okolicach Otrytu na koniu przemknie długowłosy mężczyzna, koniecznie w kapeluszu, w ciemno krzyczą za nim „Prezes”. Ryszarda Krzeszewskiego w Bieszczadach znają wszyscy, mało kto tylko pamięta jego prawdziwe imię i nazwisko. Wiele lat temu utarło się „Prezes” i tak zostało, chyba że jeszcze ktoś z amerykańska zakrzyknie: Ty, Zaklinacz Koni z Chmiela?!
Kto by pomyślał?! Ten wysoki, brodaty mężczyzna, na oko hipis z traperem w jednym, to technik włókiennik, który w Bieszczady przyjechał z Łodzi.
– Takie to były czasy na początku lat 70. XX wieku – opowiada Ryszard Krzeszewski. – Młody, zaczytany w książkach Karola Maya, Jacka Londona i naszych Centkiewiczów, nie dziwota, że zamarzyła mi się traperka, dziewicza przyroda jak w Kanadzie albo na Alasce i ja na koniu przemierzający dzikie tereny. Dla chłopaka z Łodzi zatrudnionego w fabryce „Dywilan”, gdzie pracowało się na trzy zmiany, Bieszczady zdawały się polskim dzikim zachodem, tym bardziej, że wtedy te tereny opisywano jako dzikie, niedostępne, słabo zaludnione i czekające na nowych osadników.
Krzeszewski wziął więc plecak w wakacje i pojechał na południe Polski. Przewędrował z Krynicy Górskiej przez Beskid Niski do Halicza i zachwycił się Bieszczadami. – Byłem zafascynowany górami, klimatem miejsca, ludźmi, którzy żyli blisko natury i zdawali się być wolni. To była zupełnie inna atmosfera niż duszny PRL w dużych miastach. Amerykańskie Dzieci Kwiaty buntowały się przeciwko wojnie w Wietnamie i kapitalizmowi, ja miałem dość komuny – wspomina.
Szybko w te Bieszczady wrócił. W 1974 roku rzucił pracę w „Dywilanie” i w sierpniu znów był w Bieszczadach, gdzie tym razem planował zostać na dłużej. Trafił do dawnej bieszczadzkiej wsi Caryńskie, z której po wojnie wszystkich mieszkańców wysiedlono, zabudowania i cerkiew spalono, ale wieś ze względu na swoje położenie – z dala od szlaków i dróg – stała się w latach 60. i 70. XX wieku słynnym adresem, pod który zjeżdżali polscy hipisi kontestować rzeczywistość.
– To było kolorowe towarzystwo; trochę uczniów, studentów, trafiali się też byli więźniowie, którzy po odbyciu kary w półotwartym więzieniu w Bieszczadach, pozostawali tu na stałe. Jesienią studenci i uczniowie rozjechali się po Polsce, a ja postanowiłem zostać i sprawdzić się w trudnych warunkach – opowiada Prezes. Na początku mieszkał w namiocie, potem zaczął budować szałas na Caryńskiem. Brzozowe bale poobijał folią, szpary poutykał mchem, a w środku zrobił piec z kamieni i cegieł, jakie znalazł po zabudowaniach nieistniejącej już wsi. Jak mróz ścisnął bardzo, szło się do schroniska „Koliba” – ogrzać, pogadać z innymi, pożartować.
Prezes z Jaskiniowego Klubu Sportowego
Z tamtych czasów pochodzi też legendarna ksywka Prezes. – Żartowaliśmy, że do schroniska można by na nartach zjeżdżać, bo szybciej i przyjemniej, a przy okazji założymy Jaskiniowy Klub Sportowy. Ja miałem wtedy takie stare, drewniane narty zapinane na sprężynę. Koledzy szybko podchwycili, że skoro mam nartę, to i prezesem klubu mogę zostać. Na początku się krzywiłem na tego Prezesa, szybko to jednak wyszło z kręgu ludzi pod Caryńskiem, ktoś podłapał w sklepie, inny powtórzył w knajpie i tak się rozeszło po Bieszczadach. Dziś prawie nikt nie mówi do mnie Krzeszewski, tylko Prezes, nawet wójt w Lutowiskach tak się do mnie zwracał – wspomina.
Tak pod Caryńskiem Krzeszewski spędził ponad dwa lata, w lecie zbierał jagody, grzyby i wystarczało na przeżycie w Bieszczadach przez zimę. Piękny zakątek miał też swoją wadę, leżał w pasie przygranicznym i był magnesem dla wszelkich niebieskich ptaków. W końcu esbecy z milicjantami i pogranicznikami zrobili nalot na Caryńskie, zniszczyli namioty i szałasy, a nielegalnych lokatorów aresztowali. Krzeszewskiego wtedy w szałasie nie było, gdy wrócił wieczorem, nie było co zbierać. Prezes próbował jeszcze jakoś przetrwać, pomieszkiwał w namiocie, w „Chacie Socjologa”, w końcu przyszła sroga zima i w Wigilię wrócił do Łodzi. W dodatku był szukany listem gończym i coś trzeba było wymyślić na usprawiedliwienie przed milicją.
– Byłem przestępcą, bo bez stałej pracy i zameldowania mieszkałem w Caryńskiem, a to było strefa przygraniczna – tłumaczy Prezes. – Dziś wydaje się to śmieszne i absurdalne, ale wtedy były z tego poważne kłopoty. Wróciłem do Łodzi, znalazłem pracę, z czym jako mistrz włókiennik nie miałem większego problemu i zgłosiłem się do łódzkiej milicji, udając, że zupełnie nie wiem, skąd ten list gończy. Przekonałem ich, że byłem spokojnym turystą, który spędził trochę czasu w Bieszczadach, a miejscowi milicjanci jakieś głupoty na mnie wypisują. Funkcjonariusze za bardzo nie dociekali i sprawa się rozmyła.
Wtedy też wydawało się, że Ryszard Krzeszewski raz na zawsze pożegna się z Bieszczadami. Na dobrych kilka lat osiadł w Łodzi, poszedł przykładnie do pracy w fabryce, znalazł sobie dziewczynę, która później została jego żoną i na rok wyjechał do Stanów Zjednoczonych.
– Ale jak w 1980 roku w Stanach zobaczyłem w telewizorze Wałęsę, strajki w Polsce i ten klimat „wolności”, zostawiłem wszystko i pognałem do Polski – dodaje. W amerykańskich dżinsach i z niewielką kupką dolarów w kieszeni, od razu po powrocie pojechał w Bieszczady. Uparł się, że jako osadnik kupi ziemię i tym razem już na stałe, legalnie osiądzie w górach. Ktoś mu podpowiedział, że ładna działka jest w Chmielu, na co się skrzywił, bo przecież przez dwa lat spędzone pod Caryńskiem schodził te tereny i jakoś nic takiego mu się w oczy nie rzuciło. W końcu jednak pojechał, i jak usiadł pod drzewami na stoku Otrytu, gdzie w dole miał San, a przed sobą panoramę na Dwernik – Kamień, Połoninę Caryńską i Smerek, wstać już nie chciał.
I się zaczęło. Ziemi żadnej nie będzie, bo Krzeszewski przecież nie rolnik, ani syn rolnika, w dodatku jakiś hipis. Miejscowe władze, przyszłym kupcem i osadnikiem na ich terenie zachwycone nie były. Ale co tam, 30-latek za stary na zawodową szkołę rolniczą, pojechał na kursy rolnicze do Rozwadowa, dyplom dostał i… wybuchł stan wojenny. – Byłem pewny, że o ziemi w Chmielu mogę zapomnieć – mówi Prezes. I… szok, do gminy Lutowiska wkroczył wojskowy komisarz, jak to było w większości gmin w Polsce w tamtym czasie i bardzo chciał udowodnić swoją skuteczność. Od ręki kazał załatwiać wszystkie nierozpatrzone sprawy w gminie i tak w lutym 1982 roku do Łodzi, gdzie Prezes już powrócił bez nadziei na żywot w Bieszczadach, przyszło wezwanie, by natychmiast przyjeżdżał do Lutowisk i kupował prawie 15 hektarów ziemi w Chmielu.
Chłopak z Łodzi osadnikiem w Chmielu
– Prawie na skrzydłach pognałem wtedy w Bieszczady – śmieje się Prezes. – Dostałem zniżki na ziemię jako młody rolnik, osadnik i jeszcze mający rodzinę, bo wcześniej wziąłem ślub z dziewczyną, z którą byłem w Stanach i za 4,5 tys. zł stałem się właścicielem działki w Chmielu. To były śmiesznie małe pieniądze, porównywalne z jedną średnią pensją.
Krzeszewski doczekał jeszcze w Łodzi do lata i w czerwcu 1982 roku przyjechał do Chmielu, skąd obiecał sobie już nigdy nie wyjechać. Zaczął nowe życie, żona niestety wybrała życie w mieście i studia, a on już po rozwodzie rozbił namiot pod drzewami i w głowie rysował swoją przyszłą zagrodę z końmi.
– Na działce wszędzie był las, a ja w tym namiocie mieszkałem ponad rok, przez kolejnych 10 lat budowałem stajnię, przy której zrobiłem sobie pokoik mieszkalny. Żyłem ze sprzedaży drewna, a to co wykarczowałem, przygotowywałem pod łąki. Paliłem krzaki, wyrywałem korzenie z ziemi, orałem ciężkim pługiem, jechałem glebogryzarką i ręcznie siałem trawę – nauczył mnie miejscowy z Chmielu – mówi Prezes. To było traperskie życie, ogromnie ciężka praca i trudne warunki. Za całe gospodarstwo stał wtedy koń Otryt, pies i kilka kóz, jakie Prezes odkupił od Billa z „Chaty Socjolog”, kiedy ten trafił do więzienia.
To długa historia, w każdym razie Bill nie był żadnym przestępcą, tylko zbieraczem militariów i to go zgubiło. W czasie stanu wojennego milicja znalazła u niego w schronisku broń z czasów I wojny światowej, co nikogo nie dziwiło, bo Bill nigdy nie krył się ze swoimi zainteresowaniami, ale to wystarczyło, by trafić do aresztu. Krzeszowski przejął więc jego inwentarz, a pieniądze za zwierzynę wpłacił mu na książeczkę PKO. Bill miał na drobne wydatki w więziennej kantynie.
Prezes w kolejnych latach rozbudowywał stajnię, pojawiały się w niej kolejne konie, a wśród nich najważniejsza klacz – Kiwi kupiona od Tomka Nawrota z „Koliby”. Dziś Otryt i Kiwi już nie żyją, ale od Kiwi zaczęła się hodowla koni i stadnina, które obecnie liczy 15 koni. – To były ciężkie, ale i szczęśliwe czasy. W młodości napatrzyłem się jak w westernach jeżdżą na koniach, a potem w Chmielu sam mogłem wsiąść na koń i pojechać na połoniny. Dziś już mniej, ale jeszcze kilkanaście lat temu jechało się konno na pocztę, do sklepu po zakupy, w odwiedziny do schroniska. Wtedy też poznałem i pokochałem konie, zacząłem się o nich uczyć, dokształcać, jeździć na kursy – wspomina Prezes. – Jak budowałem stajnię, wiele osób bezinteresownie mi pomagało, w zamian mogli pojeździć konno. A i tak ciągle brakowało mi pieniędzy, bo co zarobiłem na sprzedaży drzewa, zbiórce runa leśnego, albo najmując się jako wozak w Lasach Państwowych, wszystko wydawałem na rozbudowę stajni, konie i fundamenty pod przyszły, nierealny wtedy pensjonat.
fot. T. Poźniak
Przełomowy okazał się początek lat 90. XX wieku. W 1992 rok Prezes spotkał Joasię, wtedy studentkę I roku KUL-u w Lublinie i jak to bywa, o wszystkim przesądził przypadek. Poznali się w Józefowie na Roztoczu, gdzie odbywał się festiwali piosenki turystycznej, a Prezes przyjechał tam namówiony przez znajomych poznanych w Chmielu. Szybko się pobrali i wydawało się, że siedlisko w Chmielu wkroczy na nowe, szczęśliwe tory. W 1993 roku Prezesowi urodził się syn Kuba, a kilka tygodni potem spłonęła bieszczadzka zagroda.
– Zostałem z tym, co miałem na sobie – gumiaki, podarte dżinsy i kapelusz na głowie – mówi Prezes. Spłonęło wszystko, stajnia, nasz pokoik, pieniądze uskładane na przeżycie zimy. Uratowały się konie, bo były na pastwisku. Stajnia zapaliła się najprawdopodobniej od samozapłonu, Prezes z kolegą byli wtedy w obejściu, oglądali konie, pięknego ogiera zakupionego na aukcji w Zabajce. Gdy dobiegli do stajni, nie było, co ratować, wszystko w płomieniach.
– To był najtrudniejszy moment od czasu, kiedy osiedliłem się w Chmielu. Jednocześnie doświadczyłem wtedy tak niezwykłego wsparcia od ludzi w Bieszczadach, że nawet przez chwilę nie pomyślałem, żeby to wszystko rzucić i wrócić do Łodzi – dodaje.
Do dziś pamięta, jak płonęła stajnia, a Stanisław Rusin z Rusinowej Polany, który akurat przejeżdżał, patrząc na pogorzelisko klepnął go w plecy mówiąc: „Nie martw się, zbudujesz lepsze”. Ludzie pospolitym ruszeniem zaczęli mu zwozić ubrania, żywność, ktoś podstawił przyczepę kempingową, by miał, gdzie spać. Wojomir Wojciechowski, ówczesny dyrektor Bieszczadzkiego Parku Narodowego przygarnął konie Prezesa na zimę, a starzy koledzy, z Lutkiem Pińczukiem na czele, zorganizowali w Cisnej zrzutkę na kolegę, by ten miał za co przeżyć do wiosny. Prezes nie miał wyjścia, do Łodzi pojechał zobaczyć żonę, maleńkiego synka i szybko wrócił odbudowywać domostwo w Chmielu.
– W tym nieszczęściu okazało się trafem szczęśliwym, że byłem ubezpieczony w PZU. Dzięki temu dostałem sporo pieniędzy – choć to i tak starczyło ledwie na kupno drewna i pustaków – wspomina Prezes.
Mieszkał w indiańskim tipi i wszystko robił sam, pytał znajomych budowlańców, elektryków, czytał książki i tak przez kolejnych dziesięć lat powstawał wymarzony pensjonat, dziś znany jako Ośrodek Górskiej Turystyki Jeździeckiej „U Prezesa”. Żona z synkiem przez pierwsze cztery lata po pożarze większą część roku mieszkała w Łodzi, do Chmielu przyjeżdżała tylko latem. Wtedy dawali radę mieszkać w skromnej szopie, pomieszkiwali u Zofii Komedowej, w końcu Prezes wykończył pomieszczenie w piwnicy, w jadalni zbudował kominek i w 1998 roku, gdy po raz pierwszy zorganizował obóz konny, Joanna z Kubą już na stałe zostali w Chmielu. A i wtedy nie było lekko, prąd w ich domu pojawił się dopiero w 2001 roku, gdy skorzystali z nowej ustawy, która nakazywała podłączenie prądu przez państwo każdemu, kto wyraził takie życie. Wcześniej pracowali i uczyli się przy świeczkach.
Traperskie rajdy z konne z Prezesem przez Bieszczady
Gdy dziś patrzy się na ten jeden z najsłynniejszych Ośrodek Górskiej Turystyki Jeździeckiej w Bieszczadach, na piękne zabudowania, idealnie czyste konie w stajniach, zagospodarowane podwórko, wydaje się, że wszystko przyszło szybko i łatwo. – Nic bardziej mylnego – śmieje się Prezes, choć na pewno kilka razy miał dużo szczęścia w życiu. Choćby do koni. Te pojawił się późno, bo Ryszard Krzeszewski miał już więcej niż 30 lat i choć początkowo miały być tylko spełnieniem młodzieńczego marzenia o galopie wierzchem po górach, z czasem stały się sposobem na życie, a z Prezesowi przyniosły sławę bieszczadzkiego zaklinacza koni.
– Wiele lat spędziłem z końmi i nauczyłem się z nimi żyć, oswajać je i wychowywać. To żadna wiedza tajemna, raczej praca, ciągłe dokształcanie się, czytanie specjalistycznych książek, jeżdżenie na kursy.
fot. T. Poźniak
A z końmi Prezes pracuje od narodzin. Zwierzę musi wiedzieć, że człowiek, mimo iż drapieżnik, nie jest jego wrogiem. Musi istnieć między nimi więź, przy czym człowiek jest tylko dodatkiem, przyjacielem, bo największa więź zawsze ma być pomiędzy klaczą a źrebakiem. Dzięki temu konie w Chmielu słyną z łagodnego charakteru. Największy laik jeździecki nie boi się ich dosiadać, bo wie, że nie kopną, nie ugryzą, nie wierzgną, ale poprowadzą najbardziej niedoświadczonego jeźdźca.
– Koń z natury jest dużo bardziej impulsywny niż człowiek, dlatego przy koniach nie można być nerwowym, agresywnym, ale łagodnym i stanowczym – dodaje Prezes, o którym mówią, że każdego nauczy jeździć konno, a kto raz konno pozna bieszczadzkie połoniny, już zawsze chce wracać na górskie rajdy.
Z tego też słynie agroturystyka „U Prezesa” w Chmielu, gdzie co roku wiosną i jesienią zjeżdżają turyści z całej Polski, by wziąć udział w kilkudniowym rajdzie traperskim po Bieszczadach. Jest dokładnie tak, jak na dzikiej wyprawie być powinno. Spanie w namiotach pod gwiazdami, mycie się w strumieniu, gotowanie w kociołku na ognisku i wędrówka na koniach objuczonych sakwami z prowiantem i śpiworami. Jest tylko bieszczadzka przyroda, koń i człowiek.
– I tak jakoś tego Prezesa sobie usankcjonowałem – jestem prezesem Bieszczadzkiego Klubu Górskiej Turystyki Jeździeckiej – śmieje się Ryszard Krzeszowski. W Bieszczadach jest coraz więcej ośrodków jeździeckich, i coraz więcej turystów chce Bieszczady poznawać konno. Zresztą to już są zupełnie inne Bieszczady niż kiedyś. Nie lepsze, czy gorsze, ale na pewno ciągle wymagające. Tu albo masz na siebie pomysł, albo wystajesz pod sklepem z piwem, lub szybko wracasz do życia w mieście. Jeśli za czymś tęsknię, to za czasami, kiedy więcej było lasów i mniej ludzi, ale to naiwne marzenia. Dziś w Bieszczadach najważniejsza jest realizacja mądrej polityki, tak by naturalnej przyrody nie zniszczyć i zbyt nachalnie nie zadeptać.