Reklama

Kultura

Ambasador rzeszowskiego folkloru

Jaromir Kwiatkowski
Dodano: 27.08.2014
14281_IMG_1677
Share
Udostępnij
Doprowadził do fascynującego spotkania dwóch muzycznych światów. To dzięki jego muzycznej wizji 12 lat temu, na płycie „The Polish Folk Explosion”, utwory polskiej, w tym rzeszowskiej, staromiejskiej muzyki ludowej, zagrali wspólnie John Tchicai, Charlie Mariano i Albert Mangelsdorff – wybitne postacie światowego jazzu, i kilku polskich muzyków ludowych, w tym z Podkarpacia. – Johna Tchicai urzekła melodyka i słowiański liryzm zawarty w tych utworach – podkreśla Vitold Rek.  
 
Wychował się – jako Witold Szczurek, rocznik 1955 – w rzeszowskim Staromieściu-Zakościelu, w domu na tyłach kościoła, co – jak mówi znana staromiejska pieśń ludowa – „na góreczce stoi”. W domu rodzinnym na Zakościelu mieszka do dzisiaj jego matka Elżbieta. Od 25 lat mieszka w Niemczech. Modyfikację nazwiska wymusiła konieczność: ludzie Zachodu łamią sobie języki na naszych głoskach „sz”, „cz”. Rozmawiamy w domu rodzinnym Witolda, kilka dni przed czerwcowym koncertem jego grupy East-West Wind na rzeszowskim Rynku.
 
Staromieście – szczęśliwa oaza dzieciństwa

W Staromieściu Witold spędził pierwsze 16 lat życia. Tu skończył szkołę podstawową i rozpoczął naukę w II LO. Równocześnie chodził na zajęcia ogniska muzycznego, najpierw do staromiejskiej filii, później na ul. Słowackiego. Jako 8-latek zaczął uczyć się gry na akordeonie u nieżyjącego już Fryderyka Rajzera. Później była gitara klasyczna u Józefa Ruszla, wreszcie kontrabas.
– W rodzinie nie było muzyków profesjonalnych, którzy utrzymywali się tylko z grania, ale np. mój dziadek Ignacy Sadłowski, który pracował na kolei, grał w kolejarskiej orkiestrze dętej. Miał też swój zespół, z którym grywał na weselach i potańcówkach. Był perkusistą – wspomina Witold. – Jego syn, a mój wujek, Kazimierz Sadłowski, grał na skrzypcach i mandolinie. Trzecie „muzyczne ogniwo” w rodzinie to mój ojciec Stanisław, który grał amatorsko, dla siebie, na akordeonie. 
Przed II wojną światową ważną postacią Staromieścia był Jan Robak, działacz kultury, który doprowadził do wystawienia opery ludowej „Staromieszczanie spod Rzeszowa”. – To była śpiewogra oparta na pieśniach ludowych, które zbierał pieczołowicie w Staromieściu i okolicach Rzeszowa – opowiada Witold. –  Z tych pieśni ułożył dość dramatyczne libretto, w którym przeplatały się miłość, małżeństwo, zdrada itd. Muzykę zinstrumentował pan Łazarek, zawodowy muzyk, który prowadził orkiestrę 17. pułku ułanów. Główną rolę – postać Walka – grał mój dziadek Ignacy. To było bardzo ważne wydarzenie w historii mojej rodziny i Staromieścia. Przedstawienie było wystawione w domu Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół” (dzisiejszy budynek Teatru Siemaszkowej). Mieli z nim pojechać do Lwowa, niestety, wybuchła wojna. Zachowały się zdjęcia i partytura.
Jan Robak założył też teatr włościański i prowadził zajęcia z młodymi ludźmi. – W ogóle, życie kulturalne w Staromieściu do II wojny światowej tętniło, młodzi byli aktywni, do lat 30. ubierali się stroje ludowe – opowiada Witold. – W Staromieściu są jeszcze osoby, które mają oryginalne stroje ludowe, zwłaszcza żeńskie. Taki strój posiada też moja mama. Męskich, z tego co wiem, nie ma, są to raczej stroje uszyte współcześnie na wzór tamtych. Ta kultura staromiejska, niestety, odeszła.
Pytam, jak zapamiętał Staromieście z lat dzieciństwa. – To była oaza przyrody – odpowiada muzyk. – Tu, gdzie dziś jest Alima i dawne Zakłady Mięsne, były piękne sady. My też mieliśmy duży sad. Staromieście tonęło w zieleni. Jeszcze wtedy dominowały stare domy drewniane, które i dziś można tu i ówdzie zobaczyć. Przed kościołem nie było ośrodka zdrowia, a kościół rzeczywiście stał na tej „góreczce”. Staromieście to była szczęśliwa oaza mojego dzieciństwa. Później, niestety, nastąpiła industrializacja, a dawne Staromieście w dużej mierze odeszło.
Pierwsze doświadczenia sceniczne Witold zebrał w wieku 13-14 lat. Już wtedy była to z jednej strony muzyka ludowa, z drugiej jazz. Zaczął grać na kontrabasie w kapeli ludowej Domu Kultury „Kolejarz”. – Poznawałem w niej od źródeł folklor staromiejski i rzeszowski. Uczyłem się tego repertuaru od starszych kolegów, bo byłem najmłodszym muzykiem w kapeli – wspomina. Mniej więcej w tym samym czasie z kilkoma kolegami (Janusz i Robert Marcinkowscy, Mirosław Halemba, Włodzimierz Uchwat, Ryszard Nowak) założyli Widmo Jazz Combo, co było początkiem doświadczeń Witolda w muzyce improwizowanej. – Graliśmy to, co nam się wydawało interesujące – opowiada. – Pamiętajmy, że wtedy w Rzeszowie nie było właściwie żadnego środowiska jazzowego. Były natomiast zespoły Jerzego Dyni i Romana Albrzykowskiego, mniej lub bardziej swingowe, które przygrywały do tańca. Byłem wtedy jednak zbyt młody, by chodzić na dancingi i słuchać ich na żywo. 
 
Ray Brown mnie „oświecił”
 
Pierwszym momentem zwrotnym w muzycznym życiu Witolda było wysłuchanie w radiu audycji jazzowej, w której puszczono nagrania tria słynnego pianisty Oscara Petersona. Na kontrabasie grał Ray Brown. To było jak odkrycie Ameryki. – Kiedy graliśmy w Widmo Jazz Combo, cały czas szukałem – opowiada Witold. – Lecz kiedy usłyszałem Raya Browna, to już wiedziałem, że tę muzykę gra się tak, a nie inaczej i że to jest esencja jazzu. Poczułem, że to moje marzenie, moja droga, że chcę być kontrabasistą jazzowym i grać jak Ray Brown.
Pierwszą płytą jazzową, z jaką się zetknął, był krążek kwintetu Tomasza Stańki „Music for K”, wydany w 1970 r. – To był free jazzowy odlot – wspomina. –  Później były płyty czeskiego Supraphonu i niemieckiej Amigi. Pamiętam podwójną płytę z koncertu w Carnegie Hall z 1939 r., podczas którego John Hammond, który miał kapitalną rękę do odkrywania młodych talentów, prezentował wschodzące wówczas gwiazdy, takie jak Lionel Hampton, Bessie Smith czy Benny Goodman. Co mnie zafascynowało w tej muzyce? Rytm i swing, który nadawał jej sens. Było to coś, czego nie było zarówno w muzyce ludowej, jak i klasycznej. Tyle, że kontrabas na tych płytach był zbyt statyczny. Dopiero Ray Brown mnie „oświecił”.
 
Konsekwencją zauroczenia Rayem Brownem była „życiowa decyzja” o przerwaniu nauki w II LO, wyjeździe do Krakowa i kontynuowaniu edukacji w słynnym liceum muzycznym im. Fryderyka Chopina. – Czułem, że w Rzeszowie już się bardziej nie rozwinę, że nie mam tu wzorców, nauczycieli, którzy mogliby mnie ukierunkować. A w Krakowie środowisko jazzowe było wówczas silne. Kiedy powiedziałem w domu o swoich planach, rodzina nie bardzo chciała mnie puścić. Ale ja wiedziałem, że wyjadę, nawet za wszelką cenę – wspomina.
To był rok 1972. – W krakowskim liceum była klasa jazzu, którą prowadził Lesław Lic, bardzo znany klarnecista swingowy – opowiada Witold. –  W tej klasie uczyli się wcześniej wybitni muzycy: Zbyszek Seifert, Janusz Stefański, Jan Jarczyk, Leszek Żądło. Ja byłem następnym pokoleniem. Mieliśmy w liceum zespół jazzowy, we wtorkowe wieczory w Klubie „Pod Jaszczurami” odbywały się jam sessions, było sporo koncertów, Zaduszki jazzowe itd. 
 
Na jedną z prób licealnego zespołu został zaproszony Tomasz Stańko. – Posłuchał nas i właściwie nie mówił zbyt wiele, ale po tej próbie podszedł do mnie i powiedział: „świetnie brzmisz, ty będziesz grał”. Kilka lat później zostałem jego basistą na następne 12 lat.
Jeszcze jako licealista Witold zaczął grać jazz nowoorleański z grupą Beale Street Band i bardziej nowoczesny – z zespołem Zbigniewa Czarnieckiego. Z tym drugim w 1975 r., na Jazzie nad Odrą, otrzymał wyróżnienie indywidualne w kategorii solistów. Był wtedy w ostatniej klasie liceum. 
Później były studia w Akademii Muzycznej w Krakowie. – Studiowałem u profesora Ryszarda Dauna, wspaniałego kontrabasisty i cudownego człowieka – opowiada Witold. – Był koncertmistrzem kontrabasów w orkiestrze symfonicznej Filharmonii Krakowskiej. Kiedy przyjechałem do Krakowa do liceum, on się mną zajął, a później zostałem jego studentem. 
To była edukacja w repertuarze klasycznym. Pytam więc, czy edukacja klasyczna przydaje się w graniu jazzu, czy nie zabija spontaniczności. Witold jest innego zdania: – To prawda, muzyka jazzowa i klasyczna to dwa odrębne światy.
 
Mimo to jestem wdzięczny moim profesorom i systemowi nauczania w Polsce, że udało mi się zdobyć wykształcenie muzyka klasycznego. Dlaczego? Mógłbym wymieniać znane nazwiska kontrabasistów jazzowych, którym zabrakło wykształcenia klasycznego. Być może umieją swingować, ale często mają kiepską intonację i smyczka w ogóle nie dotykają. A wykształcenie klasyczne to granie smyczkiem, z czystą intonacją. Ta technika może być w graniu jazzu tylko pomocna, pod warunkiem, że potrafimy przetransponować ją i wykorzystać w kanonie jazzowym. Myślę, że klasyczna technika nie może „zatrzymać” muzyka, który ma swing w sobie.
 
Komponuj, będziesz lepszym muzykiem

Wyróżnienie indywidualne na Jazzie nad Odrą było ważnym momentem w muzycznym życiu Witolda. – W ciągu zaledwie kilku lat od tego wyróżnienia zdarzyło się wiele ważnych dla mnie rzeczy. Dostałem angaż od Jana Jarczyka, przez dwa lata grałem z Ewą Demarczyk, później u Jana Ptaszyna Wróblewskiego i w zespole Sun Ship – wylicza muzyk. 
Granie z Ptaszynem było właściwym „chrzestem bojowym” Witolda na scenie jazzowej. Z kwartetem Ptaszyna (oprócz lidera i Witolda grali w nim także perkusista Andrzej Dąbrowski i gitarzysta Marek Bliziński), muzyk z Rzeszowa nagrał w 1978 r. świetnie przyjętą płytę „Flyin’ Lady”. Trzy lata z grupą Sun Ship to był bardzo intensywny okres, z dużą ilością koncertów. Ważnym etapem w rozwoju kariery Witolda było trio pianisty Sławomira Kulpowicza. – Później to trio przejął Stańko i od tego zaczął się 12-letni okres mojej współpracy z Tomaszem – opowiada Witold. – Składy jego zespołów się zmieniały, ale ja byłem jego stałym basistą. Stańko po prostu lubił moje pewne rytmicznie, silne granie.
Mijały lata, zmieniała się scena jazzowa. – Lata 70. to było eldorado: można się było łatwo przemieszczać z miasta do miasta, ruch festiwalowy był bardzo prężny, zapraszano wielu muzyków z zagranicy – opowiada Witold. – Ale początek lat 80. był bardzo trudny. Stan wojenny zastał mnie na festiwalu pianistów jazzowych w Kaliszu, musiałem zostawić auto i wracać pociągiem do Krakowa, w ogóle nie było wiadomo, co się dzieje w kraju. Zmagaliśmy się z najbardziej prozaicznymi problemami życia codziennego, grania było mało, nie można było bez zezwolenia opuścić miejsca zamieszkania. Władze trochę „poluzowały” dopiero w 1983-84 roku.
Witold w tym czasie przede wszystkim współpracował z Tomaszem Stańką. To był kolejny moment zwrotny w rozwoju jego kariery, i to nie tylko dlatego, że grał u Wielkiego Mistrza.  – Po roku, może dwóch latach współpracy, Tomasz powiedział mi to samo, co wiele lat wcześniej powiedział mu Krzysztof Komeda: „komponuj swoją muzykę, będziesz lepszym muzykiem”. To, że zacząłem komponować, zawdzięczam Tomaszowi.
 
Na płytach zespołów Stańki Witold publikował jedynie kompozycje na kontrabas solo. Pierwsze jego „pełne” kompozycje znalazły się na dwóch płytach Basspace – zespołu, który założył w 1984 r. – Ten zespół, ze względu na mocny puls rockowy, wzbudzał ogromne kontrowersje w środowisku jazzowym – opowiada Witold. – Na drugiej płycie Basspace, z Małgorzatą Ostrowską, zaprezentowaliśmy taki sposób grania, który dopiero kilka lat później został nazwany acid jazzem. Niektóre kompozycje z tamtego okresu gram do dziś.
 
W latach 80. Witold był nie tylko muzykiem aktywnym, ale także znanym i uznanym. W latach 1986 i 1988 wygrał prestiżowy plebiscyt miesięcznika „Jazz Forum” na najlepszych polskich muzyków jazzowych, w kategorii kontrabasu. – To plebiscyt czytelników, którzy śledzą, co się dzieje na rynku jazzowym i chodzą na koncerty.  Tak więc był to bardziej plebiscyt popularności – uważa Witold. 
Pod koniec lat 80., wydawałoby się – u szczytu powodzenia, poczuł, że w Polsce już nic więcej nie „wyciśnie” i – jeżeli chce się nadal muzycznie rozwijać – musi wyjechać na Zachód. W 1989 r., kiedy Polska odzyskiwała wolność, wyjechał i osiedlił się w Niemczech, gdzie od 25 lat mieszka. –  Chciałem mieć kontakt z muzykami z innych części świata, z innych kultur – tłumaczy. – W Polsce takich możliwości jeszcze wtedy nie było, muzycy amerykańscy przyjeżdżali na festiwal i dwa koncerty, i zaraz potem wyjeżdżali, nie było możliwości zagrania z nimi.
 
Pobyt w Niemczech dał mu możliwość kontaktu ze światową czołówką jazzową i realizacji kolejnych muzycznych projektów. Pracuje także jako pedagog na wydziale jazzowym wyższej szkoły muzycznej Hochschule für Musik w Mainz (wcześniej także we Frankfurcie). – To mój sposób spłacania długu, który zaciągnąłem, będąc w Polsce uczniem i studentem – podkreśla. –  Przekaz wiedzy młodszym pokoleniom uważam za swój obowiązek, a przez uczenie innych samemu weryfikuję swoje wiadomości i myślenie o muzyce. Z tego co wiem, studenci cenią to, że pochodzę ze wschodniej Europy, że wykorzystuję w swojej muzyce elementy polskiej czy wschodnioeuropejskiej muzyki ludowej oraz muzyki klezmerskiej. Na uczelni mam styczność ze studentami z całego świata, co mnie też wzbogaca.
 
Eksplozja polskiego folku

Witold podkreśla, że po kilku latach pobytu w Niemczech stał się bardziej świadomy swoich muzycznych korzeni, swojego pochodzenia kulturowego: – Muzyka ludowa, z którą miałem styczność w Rzeszowie poprzez granie w kapeli „Kolejarza”, wróciła do mnie.
W Niemczech zaczął coraz śmielej sięgać do staromiejskiego, rzeszowskiego, polskiego folkloru. Staromiejski „evergreen” – utwór  „Lo-Bo-Ga” – wykonywał na koncertach od początku pobytu w Niemczech i zawsze bardzo się on podobał. Do repertuaru włączał kolejne utwory inspirowane polskim folklorem, nie tylko z Rzeszowskiego, ale także Lubelskiego czy Wielkopolski. – Zacząłem je aranżować dla swoich potrzeb – opowiada. – Muzyka ludowa objawiła mi się jako czyste źródło, które przez tyle pokoleń przetrwało, w nieco udoskonalonej formie, do dziś. Ta muzyka jawi mi się jako absolutnie piękna i skończona. 
W 1999 r. ukazała się pierwsza płyta Witolda (już wtedy Vitolda), inspirowana polskim, także staromiejskim folklorem – „Bassfiddle alla polacca”. Dwa lata później poznaliśmy się przy okazji jej promocji w Rzeszowie. W jednym z napisanych z tej okazji tekstów nazwałem go „ambasadorem rzeszowskiego folkloru” i wiem, że to określenie sprawiło mu wiele przyjemności. Kiedy po latach pytam go o nie, odpowiada: – Jest mi miło, że tak mnie postrzegasz, tym bardziej, że jestem jedynym ambasadorem rzeszowskiego folkloru, który przetransponował go na język jazzu.
 
Szczytem tego nurtu muzycznej aktywności Witolda jest – jak dotąd – wydana w 2002 r. płyta „The Polish Folk Explosion”. To właściwie muzyczne spotkanie gwiazd światowego jazzu – Johna Tchicai, Charliego Mariano i Alberta Mangelsdorffa, z polskimi muzykami ludowymi, w tym z Podkarpacia i Podhala, wśród których znaleźli się i tacy, którzy w międzyczasie zyskali status supergwiazdy (Sebastian Karpiel-Bułecka).Witold podkreśla, że wizję tej muzyki miał od dawna w głowie i tak napisał aranżacje, by role poszczególnych muzyków były jasno określone. 
 
– Polska muzyka ludowa, generalnie rzecz ujmując, jest grana dość schematycznie: dwie zwrotki – refren, dwie zwrotki – refren, a muzycy ludowi nie improwizują. Tego mi brakowało i to właśnie uzupełniłem, kompilując ich ze słynnymi muzykami jazzowymi – opowiada Witold. – Polscy folkowcy znali te utwory, ale nie wiedzieli, jak je będziemy grać. Jazzmani o polskiej muzyce ludowej nie wiedzieli kompletnie nic. Jednak to znakomici muzycy, więc przyniosłem nuty, dwie próby i na drugi dzień zagraliśmy te utwory na żywo w studiu.
Jaka była reakcja gwiazd jazzu na polski folklor, w tym utwory z rzeszowskiego Staromieścia? – Johna Tchicai, amerykańskiego saksofonistę, który zawsze grał bardzo nowocześnie, by nie rzec – awangardowo, urzekła melodyka i słowiański liryzm zawarty w tych utworach. Albert Mangelsdorff nie mówił dużo, ale też nie miał wątpliwości, jak ma zagrać. Muzycy ludowi też kapitalnie się w tym materiale znaleźli: kiedy była improwizacja trwająca 32 takty, to wiedzieli, kiedy ten okres się kończy i trzeba znów wejść w refren śpiewany lub przygrywkę – odpowiada kontrabasista. 
 
Nadal wykorzystuje w swoich kompozycjach polski czy wschodnioeuropejski folklor, choć może nie tak intensywnie, jak kiedyś. Ale np. podczas czerwcowego koncertu na rzeszowskim Rynku grupy Witolda – East-West Wind, odbyła się premiera jego kompozycji „Wkoło beczki”, która bazuje na pieśni z Przeworska. – Bardzo chętnie wybieram takie utwory, aranżuję, a po jakimś czasie niektóre włączam do swojego repertuaru – podkreśla muzyk.
 
Żyję w ciągłym progresie

W 2013 r. został laureatem prestiżowej nagrody niemieckiej Hessischer Jazzpreis, przyznanej przez Ministerstwo Kultury i Sztuki w Wiesbaden.
Realizuje równolegle kilka muzycznych projektów. Jeden z nich to wspomniany zespół East-West Wind, który publiczność poznała nie tylko podczas koncertu na rzeszowskim Rynku, ale także – w 2010 r. – podczas Muzycznego Festiwalu w Łańcucie. Jego trzon – oprócz Witolda – stanowią hinduski perkusista Ramesh Shotham i krakowski akordeonista Jarosław Bester. W niektórych koncertach (tak było w Łańcucie i Rzeszowie) bierze udział Michal Cohen, wspaniała śpiewaczka z Izraela. W Rzeszowie grał także saksofonista z Ukrainy, Taras Bakowskij. 
Inny ważny projekt to „Cathedral” – trio z organami kościelnymi. – Na nagranej w 2005 r. płycie zagrał jeszcze Charlie Mariano – wspomina Witold. – Po jego śmierci zaangażowałem swoją byłą studentkę – Miriam Ast, która teraz studiuje w Londynie. Uważam to za powinność, by nauczyciel prezentował na scenie swoich studentów. Mam satysfakcję, że spełniła ona moje oczekiwania.
Inne projekty to koncerty solowe oraz z muzykami młodego pokolenia z Berlina, np. Katrin Lemke, czy kwartet nestora niemieckiego jazzu Emila Mangelsdorffa, brata Alberta. Nowy projekt, który łączy muzykę klasyczną i jazzową, to suita „Ellington Mingus” na flet solo i kontrabas solo oraz orkiestrę kameralną. Suita jest oparta na dwóch utworach Duke’a Ellingtona i dwóch Charliego Mingusa – legendarnych postaci w historii jazzu. – Aranżacje opracował na moje zamówienie mój były student z Rosji Pavel Klimashevski, który teraz studiuje w USA – podkreśla Witold. Wykonał tę suitę po raz pierwszy, wraz z flecistką Jadwigą Kotnowską, w październiku ub. r. na festiwalu „Jazz i Klasyka” w Filharmonii w Bydgoszczy. – Jadwiga Kotnowska jest muzykiem klasycznym, ale ma wielką miłość do muzyki improwizowanej – podkreśla. Ma nadzieję, że może uda się kiedyś powtórzyć ten projekt w … Filharmonii Podkarpackiej.
 
Ale i dziś zajęcia mu nie brakuje. – W sierpniu wyjeżdżam na trzy tygodnie do Korei Południowej . Zagram na trzech festiwalach, a także kilku koncertach klubowych. W jednym ze składów wystąpi moja była studentka, perkusistka z Korei, jej mąż, pianista jazzowy, również Koreańczyk, i amerykański czarnoskóry wokalista, który mieszka w Japonii – opowiada Witold. Ma nadzieję, że koreańskie kontakty zaowocują nowymi, ciekawymi projektami. I dodaje: – Żyję w ciągłym progresie, co chwilę są nowe okazje, by jakieś wydarzenie implikowało coś nowego.
 
W Polsce bywa średnio raz, dwa razy w roku. Przyznaje, że przyjazdów zawodowych do kraju mogłoby być więcej, ale sprawa nie jest prosta. W czerwcu jechał do Rzeszowa samochodem wypełnionym instrumentami 12 godzin. – Taka podróż to duży wysiłek – podkreśla. – Nie stać mnie, finansowo i zdrowotnie, na przyjazdy na jeden koncert klubowy. Najlepszy byłby udział w dużym festiwalu jazzowym, wokół którego można by zorganizować kilka koncertów.

Mimo rzadkich pobytów w Polsce, nie żałuje lat spędzonych w Niemczech. – Kiedy po tych 25 latach patrzę na siebie jako muzyka, widzę, że gram dzisiaj lepiej, bardziej interesująco i swobodniej niż za polskich czasów. Nawet wtedy, gdy grałem u Kulpowicza czy Stańki, grałem bardziej schematycznie, nie miałem takiej wyobraźni i warsztatu, który wzbogaciłem dzięki współpracy z takimi muzykami jak Tchicai, Mariano czy Mangelsdorff. Gdybym został w Polsce, to bym się z nimi nie spotkał. 

Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy