Reklama

Ludzie

Prof. Woś: Przy operacyjnym stole walczy się do końca

Aneta Gieroń
Dodano: 15.03.2021
31505_kardiochirurgia_14
Share
Udostępnij
W 2006 roku prof. Stanisław Woś, pionier polskiej kardiochirurgii, twórca II Kliniki Kardiochirurgii Śląskiej Akademii Medycznej w Katowicach, otwierał pierwszy na Podkarpaciu oddział kardiochirurgii w Szpitalu Wojewódzkim nr 2 w Rzeszowie i przeprowadzał pierwsze operacje wszczepienia by-passów. Ale dla niego, to było jak powrót do domu. Na zawsze został tamtym chłopakiem, który wychował się wśród lasów we wsi Jagiełła, a dzięki profesorom z liceum w Jarosławiu i niezwykłemu stryjowi – proboszczowi w Świętoniowej – nie bał się marzyć, że może być świetnym lekarzem.
 
–  "Wyobraźnia jest ważniejsza niż wiedza" mawiał Albert Einstein, a ja te słowa całe życie sobie powtarzam – śmieje się prof. Woś.
 
Zwłaszcza po operacji T. Williamsa, którą przed laty przeprowadzał w Leicester w Wielkiej Brytanii, wspólnie z chińskim lekarzem, Davidem Chungiem, wykształconym w Stanach Zjednoczonych. 
 
– Wszczepiliśmy pięć  by – passów, chcemy wyjść z krążenia pozaustrojowego, ale serce nie podejmuje pracy. Jest wsparcie farmakologiczne, wspomaganie i nic. Próbujemy raz, drugi, trzeci przywrócić rytm serca, bez rezultatu. Zdenerwowany Chung zdejmuje rękawiczki, każe mi kończyć i wychodzi z sali operacyjnej – wspomina prof. Stanisław Woś. – Ale ja zawsze byłem uparty.  Nie odpuściłem i ponad 20 minut masowałem pacjenta ręcznie. Nagle czuję w dłoniach, jak w to serce powraca życie. Nieprawdopodobne uczucie. Konsultuję się z anestezjologiem i on też potwierdza pojawiające się parametry na monitorach. Gdy Chung powrócił na salę, zbliżył się do chorego i powiedział: "He was born again." Tamtą chwilę zapamiętałem na zawsze. Tak, tamten człowiek narodził się na nowo, a do mnie wysyłał kartki z podziękowaniem.
 
Bez tej wiary i konsekwencji raczej niewielkie miał szanse, by w szarych i biednych latach 50. XX wieku, z małej podkarpackiej wsi, gdzieś na końcu świata, rozpocząć drogę, która pozwoli mu trafić do historii polskiej kardiochirurgii.
 
– Przed laty, w rodzinne strony wybrałem się z moim synem Krzysztofem – wspomina profesor. – Ten rozejrzał się po okolicy, przystanął i mówi: Tato,  jak ty to zrobiłeś, że przeszedłeś taką drogę. Z tego miejsca  do tego wszystkiego, co udało ci się osiągnąć." Okazuje się, że można. Praca, upór, systematyczność, szczęście.
 
Jednocześnie dla prof. Wosia, jego rodzinna wieś Jagiełła, niewielka, ale historyczna, położona wśród lasów w okolicach Przeworska, była miejscem, które mocno go ukształtowało. Wielowiekowa tradycja, bo miejscowość datuje się od czasów Władysława Jagiełły, który bywał tam na łowach i któremu wieś zawdzięcza nazwę, rozbudziła w mieszkańcach ambicje i dużą świadomość historyczną. W 1910 roku, w 500 – lecie bitwy pod Grunwaldem, został nawet w niej usypany kopiec na cześć Władysława Jagiełły.
– Z tych okolic, z Majdanu Sieniawskiego, pochodzi też znakomity polski ortopeda, prof. Adam Gruca. Miałem dobry wzór do naśladowania – śmieje się prof. Woś i dodaje, że zawsze wzrusza go przychylność i atencja, jakiej doświadcza w rodzinnych stronach, bo przecież niedługo będzie 60 lat, jak na stałe związał się ze Śląskiem.
 
Z podkarpackiej wsi Jagiełła do Katowic
 
W jego rodzinie nie było tradycji lekarskich, ale ogromnie ważna była służba Polsce. Dziadek w stopniu podchorążego służył w armii austriackiej, zginął pod Łuckiem w czasie I wojny światowej. Zostawił po sobie trzech synów, z których dwóch ukończyło seminarium duchowne. 

– Stryjowie, Franciszek i Michał, mieli na mnie ogromny wpływ – wspomina. – Ks. Franciszek Woś przed II wojną ukończył szkołę podchorążych, ale ostatecznie poszedł do seminarium,  a potem przez lata był proboszczem w Świętoniowej. Przyjaźnił się m.in. z ks. kardynałem Władysławem Rubinem i z wieloma innymi osobami. Światły, bardzo towarzyski człowiek. Na plebanii trwały niekończące się rozmowy o Polsce. To u stryja poznałem znakomitych lekarzy ze szpitala w Jarosławiu i wtedy po raz pierwszy pomyślałem, że też  chciałbym leczyć ludzi. Ważny był też ks. Michał Woś, drugi brat mojego ojca, który przez długie lata mieszkał na Śląsku i gdy wybierałem studia w Katowicach, nie bez znaczenia był fakt, że stryja miałem w Zabrzu.
 
 
Prof. Stanisław Woś.
 
Bez problemu, za pierwszym razem dostał się na studia. – W tamtych latach w jarosławskim liceum uczyły mnie same sławy, więc nie mogło być większych trudności – żartuje profesor. – Wspaniali nauczyciele, w większości przedwojenni profesorowie akademiccy ze Lwowa, którzy w powojennej tułaczce, już nie jechali dalej na zachód Polski, do Krakowa czy Wrocławia, ale osiedlali się w miastach położonych najbliżej wschodniej granicy. Wspaniała kultura, maniery, kult nauki, to wszystko nam młodym, się udzielało. Jarosławskie liceum ukształtowało mnie na całe życie. Zresztą nie tylko mnie, bo wielu utalentowanych artystów, ludzi nauki się w nim wykształciło.
 
W tamtym czasie przez krótką chwilę rozważał jeszcze studiowanie leśnictwa, ale szybko medycyna okazała się bezkonkurencyjna. Inspiracją był też szkolny przyjaciel, Jan Bajorek, wybitnie utalentowany matematycznie, wielbiciel technik radiowych.
 
– Po maturze, ja dostałem się na medycynę w Katowicach, on na Politechnikę Warszawską. Swego czasu był nawet zastępcą dyrektora w Instytucie Łączności w Miedzeszynie, a prywatnie ojcem Anny Streżyńskiej, obecnej minister cyfryzacji. Ta przyjaźń trwała długie lata.
 
W Katowicach początkowo nie mógł się przyzwyczaić do widoków. Po zielonej Jagielle, Śląsk zdał się szary i smutny. Na szczęście, stryj Michał mieszkał zaledwie 15 kilometrów od Katowic, a poza tym sport i nauka pochłonęły go tak bardzo, że na nostalgię nie pozostało już zbyt wiele czasu. 
 
– Sport zawsze był ważny, tak jest do dziś – mówi profesor. – Biegałem 400 metrów przez płotki, przez pewien czas, już po studiach, byłem nawet lekarzem kadry polskich lekkoatletów.
 
Szybko też wiedział, co chce w medycynie robić. Na drugim roku studiów został asystentem w katedrze anatomii, dzięki czemu miał z czego żyć na studiach, nie musiał też korzystać ze stypendium fundowanego, które po studiach trzeba było odpracowywać. 
 
– Od początku chciałem być chirurgiem. Czułem, że w tym będę najlepszy i pociągała mnie adrenalina sali operacyjnej. W  dodatku miałem szczęście, bo trafiałem na wspaniałych profesorów, którzy mnie kształtowali – opowiada.
 
– Po studiach trafiłem do kliniki chirurgii ogólnej prof. Stanisława Szyszko. To była znakomita szkoła życia i chirurgii. Jako młody lekarz przeszedłem przez wszystkie działy chirurgiczne, nawet przez neurochirurgię, chirurgię naczyniową, torakochirurgię, czy  chirurgię plastyczną, ale dało mi to ogromną wiedzę i doświadczenie. Dzięki temu dziś jestem chirurgiem trzech specjalności; ogólnej, torakochirurgii i kardiochirurgii – mówi prof. Woś. – To właśnie tam, w klinice prof. Szyszko, rodziła się kardiochirurgia śląska, jeszcze nawet bez krążenia pozaustrojowego.
 
Kolejne dekady przynosiły mu też kolejne stopnie naukowe. W 1966 roku ukończył studia medyczne. 10 lat później był już doktorem nauk medycznych. W 1986 obronił habilitację, a  w 1996 roku uzyskał tytuł profesora.
 
Śląsk. W mateczniku polskiej kardiochirurgii
 
 – Byłem już dojrzałym chirurgiem, ze swoimi porażkami  i sukcesami na koncie, gdy w latach 70. trafiłem do prof. Tadeusza Paliwody i na dobre związałem się z kardiochirurgią. Podstawy anatomiczne miałem świetne,  to był mój wielki atut, tym bardziej, że na kardiochirurgię do Zabrza trafiali pacjenci z urazami wielonarządowymi, a ja doskonale orientowałem się w chirurgii klatki piersiowej, czy narządów ruchu. To pomagało w trakcie operacji serca, bo, i znów powołam sie na Einsteina, wyobraźnia, przewidywanie, są niekiedy bezcenne przy stole operacyjnym. 
 
Śląsk okazał się matecznikiem polskiej kardiochirurgii, w którym wyrósł też prof. Zbigniew Religa, właściwie równolatek prof. Wosia. 
 
– Tutaj narodziła się nowoczesna kardiochirurgia – wspomina. – Większość kardiochirurgów z mojego pokolenia, w ramach stypendiów przeszło też przez bardzo  dobrą szkołę kardiochirurgiczną za granicą. Bez tego nie byłoby mowy o rozwoju. 
 
W 1980 roku, na 3 miesiące prof. Woś trafił do Ljubljany w Słowenii, ale najważniejszy okazał się dwuletni pobyt w Leicester w Wielkiej Brytanii. Tam nawiązał bardzo bliskie kontakty z prof. Johnem Bailay i dzięki temu w latach 90., gdy był już szefem II Kliniki Kardiochirurgii w Katowicach, do Wielkiej Brytanii na stypendia wyjeżdżało wielu jego młodych współpracowników. Wśród nich dr hab. n. med. Kazimierz Widenka, obecnie ordynator kardiochirurgii w Rzeszowie, wychowanek prof. Wosia.
 
Bardzo ważny był też wyjazd do Stanford w Stanach Zjednoczonych w 1994 roku. Dzięki temu w 1996 roku prof. Woś jako pierwszy w Polsce przeprowadził małoinwazyjną operację pomostowania tętnicy wieńcowej bez użycia krążenia pozaustrojowego. Był to tzw. zabieg z mini dostępu, z których słynie dziś rzeszowska kardiochirurgia. 
 
I pomimo, że w swoim życiu zrobił tysiące operacji na otwartym sercu, to zawsze towarzyszyły mu emocje, gdy patrzył na bijące serce. 
 
– To pierwsze wrażenie jest bardzo ważne, od razu wiem, w jakiej jest kondycji.  A już z niczym nie da się porównać chwili, gdy po zabiegu, wychodząc z krążenia pozaustrojwego, przywraca się pracę serca. Przy prostych operacjach, zwykle nie bije ono do pół godziny. Przy tych bardzo skomplikowanych, nawet do dwóch godzin. Nie da się nie wzruszyć, gdy po trudnym zabiegu podejmuje ono pracę, układ krążenia funkcjonuje, pacjent "wraca" – opowiada profesor. – W kardiochirurgii to wszystko jest ogromną pracą całego zespołu; kardiochirurgów, perfuzjonistów, anestezjologów, pielęgniarek na intensywnej terapii. Maksymalne skupienie obowiązuje na sali operacyjnej, z której pacjent musi wyjechać w możliwie najlepszej kondycji, ale i poza nią, zwłaszcza przy transporcie na OIOM i w pierwszych godzinach po zabiegu.
 
 
Prof. Stanisław Woś ze współpracownikami w klinice w Ochojcu.
 
Według prof. Wosia, lekarz zawsze musi być nieustępliwy, jeśli chodzi o życie chorego, i nigdy nie wolno mu się poddać, trzeba walczyć do końca.  Doskonale się o tym przekonał,  gdy w 1990 roku doświadczył wspaniałego uczucia tworzenia II Kliniki Kardiochirurgii Śląskiej Akademii Medycznej w Katowicach, gdzie przez ponad dwie dekady był szefem i gdzie wychował tylu znakomitych lekarzy.
 
– Ci moi chłopcy z kliniki, co ja z nimi przeszedłem! – śmieje się profesor. – Zostając szefem, na współpracowników wziąłem samych młodych lekarzy po studiach, bez specjalizacji.  Nie chciałem lekarzy ze złymi nawykami, bez ambicji, a tak, w tych młodych ludziach rozbudzałem zapał, talenty i efekty przyszły bardzo szybko. Wprawdzie przez pierwszych kilka lat prawie na okrągło siedziałem w szpitalu, bo byłem jedynym kardiochirurgiem na oddziale, ale późniejsze sukcesy młodych lekarzy potwierdziły, że było warto. Żartowano z nas, że jesteśmy niczym drużyna Ernesto Che Guevary. Wszystko dlatego, że prawie wszyscy lekarze na oddziale nosili brody – szkoda im było czasu na codzienne golenie. Wspaniali, inteligentni ludzie, ale czasem musiałem walnąć pięścią w stół i nigdy nie zapomnę, jak raz w takiej sytuacji, któryś z "młodych" ze stoickim spokojem zauważył: "panie profesorze, proszę uważać, bo można sobie kość złamać, a szkoda, bo czym pan będzie operował". No, nie dało się ich nie lubić. 
 
Chłopak z Podkarpacia na Śląsk, Ślązak do Rzeszowa
 
W trakcie jednego z ostatnich pobytów na Podkarpaciu, gdy profesor był obecny na 10 – leciu rzeszowskiej kardiochirurgii, wspólnie z ordynatorem Kazimierzem Widenką, zrobili małe podsumowanie, jak potoczyły się losy wychowanków prof. Wosia z II Kliniki Kardiochirurgii w Katowicach. I tak  prof. Marek Deya jest szefem oddziału kardiochirurgii w Katowicach-Ochojcu; prof. Ryszard Bachowski również jest kierownikiem oddziału kardiochirurgii w Katowicach-Ochojcu; prof. Marek Jasiński został szefem kliniki kardiochirurgii we Wrocławiu; dr hab. n. med. Kazimierz Widenka, ordynatorem kardiochirurgii w Rzeszowie, a dr n. med. Maciej Kolowca, jego zastępcą; dr n. med. Marek Gemel jest zastępcą kierownika oddziału Szpitala Wojskowego we Wrocławiu; dr n med. Wojciech Domaradzki, zastępcą ordynatora w Bielsku – Białej, dr n. med. Maciej Matuszewski konsultantem w Wolverhampton w Wielkiej Brytanii i  dr n. med. Adam Szafranek w Nottingham.
 
 
Prof. Stanisław Woś i dr hab. Kazimierz Widenka podczas operacji inaugurującej działalność rzeszowskiej kardiochirurgii w 2006 roku.
 
– Czasem żartujemy, że los bywa nieprzewidywalny, ja z Podkarpacia prawie 60 lat temu osiadłem na Śląsku, a Kaziu Widenka, Ślązak, chłopak z Rudy Śląskiej, na stałe związał się z Rzeszowem – mówi profesor. – Wysyłając go w 2004 roku na Podkarpacie, by od podstaw zbudował kardiochirurgię, dokonałem dobrego wyboru. Okazało się, że nie tylko zorganizował oddział, ale przede wszystkim umie rozmawiać z pacjentami. Jest też bardzo sprawnym chirurgiem, z ogromnymi zdolnościami manualnymi. 
 
Samo powstanie rzeszowskiej kardiochirurgii to też w dużym stopniu zasługa prof. Wosia, który przez 12 lat był konsultantem krajowym ds. kardiochirurgii. W tamtym czasie zlikwidował wszystkie "białe plamy" na mapie kardiochirurgicznej kraju i od kilku lat nie ma  już w Polsce województwa, w którym nie byłoby dobrze działającego ośrodka kardiochirurgii.
 
– Gdy w 2001 roku zostałem konsultantem krajowym, pierwsze pieniądze z POLKARD-u, ponad 7 mln zł, zarezerwowałem na kardiochirurgię w Rzeszowie – wspomina. – W tamtym czasie dowiedziałem się też od Zbyszka Religi, że ówczesny wiceminister finansów, Wiesław Ciesielski, pochodzi z Rzeszowa. Natychmiast umówiłem się z nim na spotkanie w Warszawie i użyłem koronnego argumentu. " Panie ministrze – rzekłem. Koniecznie musi Pan pomyśleć o regionie, skąd ma Pan wyborców. Droga do Krakowa i Lublina jest długa, a w razie problemów z sercem, dla Pana to też może być bardzo niebezpieczne. Zbyt wielu pacjentów umiera w Rzeszowie, bo nie są na czas dowożeni na oddziały kardiochirurgii w sąsiednich miastach wojewódzkich." Od razu obiecał mi 3 mln zł. I tak się rodziły pieniądze, a potem inwestycja postępowała bardzo szybko i ani się obejrzeliśmy, a Rzeszów w ciągu 10 lat wykonał prawie 10 tys. zabiegów kardiochirurgicznych. We mnie ten patriotyzm lokalny już będzie zawsze i tak, jestem dumny z tego, co udało się w Rzeszowie. Tak samo, jak byłem wzruszony podczas pierwszej operacji na rzeszowskim oddziale. Tego z niczym nie da się porównać, w tym tkwi sens zawodu lekarza.
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy