Aneta Gieroń: Od kilku lat wydajesz kolejne książki związane z Bieszczadami, ale Twój ostatni reportaż jest najbardziej bolesną opowieścią bieszczadzką. Wracasz do powszechnie znanego tematu akcji „Wisła” z 1947 roku.
Krzysztof Potaczała: Rzeczywiście, o tamtej akcji powstało sporo książek naukowych, które niekoniecznie przebiły się do powszechnej świadomości, a sam temat ciągle otoczony jest wieloma mitami i półprawdami. Chciałem opisać tamte zdarzenia na podstawie ludzkich losów, zarówno polskich, jak i ukraińskich. Dotarłem do interesujących dokumentów, a bohaterowie tej książki, Polacy i Ukraińcy, opowiadają, jak wyglądało ich życie, przed jakimi stawali wyborami. Samym tematem nasiąkałem od dzieciństwa i nie mam wątpliwości, że żadna ze zwaśnionych stron nie miała czystych rąk. Akcja „Wisła” to wciąż niedomknięty rozdział polskiej historii. Drażliwy i niewygodny.
Bieszczady są Ci bliskie na wiele sposobów?
Tak. W Ustrzykach Dolnych się urodziłem. Z Baligrodu pochodzi moja mama i jej rodzina, a tam wspomnienia o akcji „Wisła” ciągle są żywe. Od kilku dekad tą historią żyją nie tylko ukraińskie, ale i polskie rodziny. Długo przygotowywałem się do tego tematu, słuchałem wspomnień, czytałem dokumenty, ale ciągle było za wcześnie, by o tym pisać. Wiele osób, świadków tamtych zdarzeń nie chciało ze mną rozmawiać, by nie rozdrapywać ledwo zabliźnionych ran. Byli też tacy, którzy godzili się na wywiad, ale w ostatniej chwili odmawiali. W jednym przypadku trzykrotnie umawiałem się z dawną mieszkanką Trzciańca, która przeżyła wysiedlenia. Ostatecznie zrezygnowała, bo bała się, że jej serce nie wytrzyma tak wstrząsającego powrotu do przeszłości. W książce znalazło się kilkadziesiąt opowieści Polaków i Ukraińców – są wśród nich głównie ci, którzy po 1956 roku powrócili w Bieszczady czy Beskid Niski.
I świat, jaki udało Ci się odtworzyć na podstawie wspomnień…
To nie jest świat czarno-biały i żadna historia nie jest oczywista, tak samo, jak nie można tej książki podzielić na opowieść o dobrych Polakach i brutalnych Ukraińcach, albo pokrzywdzonych Ukraińcach i bezwzględnych Polakach. W tamtych warunkach wszędzie czaiła się śmierć. Za nieodpowiednie słowo albo zachowanie groziła śmierć, a jednak nie brakowało ludzi, którzy zdobywali się na odwagę i bronili, bądź to polskich, bądź ukraińskich sąsiadów. Nie ma usprawiedliwienia dla bezmiaru zła, jakie banderowcy wyrządzili w Baligrodzie, Mucznem czy w Ustrzykach Górnych, ale nie ma też wytłumaczenia dla bestialstwa Ludowego Wojska Polskiego w Terce czy Zawadce Morochowskiej, gdzie wymordowano bezbronnych ukraińskich cywilów. Dla mieszkańców Bieszczadów, zwyczajnych chłopów, to były kompletnie niezrozumiałe sytuacje, bo Ukraińcy przez lata żyli z Polakami we względnej zgodzie, co nie oznacza, że nie było konfliktów, wzajemnych złości, zazdrości. Jak wspomina jeden z moich rozmówców, Jan Wolański: „Na trzysta chałup w Zawadce w pięćdziesięciu mieszkali rzymscy katolicy. Razem z Ukraińcami wydobywali ropę naftową, pracowali w tartakach, a jedyną różnicą było to, że w niedzielę szli do kościoła w Ropience”.
O przesiedleniach, jakie miały miejsce w Bieszczadach od 1944 roku, kiedy to rozpoczęto wywózkę ludności ukraińskiej na Wschód, a potem o samej akcji „Wisła”, która miała miejsce od 28 kwietnia do 31 lipca 1947 roku i w ramach której wypędzono prawie 140 tys. mieszkańców południowo-wschodniej Polski, ciągle w Bieszczadach się pamięta?
Temat jest nieustannie obecny wśród mniejszości ukraińskiej, która żyje na tych terenach, ale też u tych Ukraińców, którzy po wysiedleniu nigdy już w góry nie wrócili.
Jak duża jest to grupa osób?
Niewielki procent tutejszej ludności skupionej m.in. w okolicach Ustrzyk Dolnych, Chmiela, Zatwarnicy z jednej strony – oraz Rzepedzi, Komańczy, Mokrego z drugiej, już na pograniczu Bieszczadów i Beskidu Niskiego.
Żal jest ciągle żywy?
Daje się go odczuć przy okazji różnych uroczystości, świąt, okrągłych rocznic. Temat powraca w rodzinnych rozmowach i wspomnieniach. I niestety, jest to często większy żal do zwykłych Polaków, niż do Polski Ludowej, która politycznie i wojskowo była odpowiedzialna za wywózki. To był też powód, dla którego chciałem powrócić do akcji „Wisła”, rozprawić się z licznymi przekłamaniami.
Wspomniane rodziny ukraińskie to ci sami Ukraińcy, którzy po 1956 roku, kiedy już była taka możliwość, odważyli się wrócić na swoje dawne ziemie?
Tak. W 1947 roku ani jedna ukraińska rodzina nie miała szans, by się ukryć i przeczekać wysiedlenia. Gdy po prawie 10 latach zaistniała możliwość, by wrócić w Bieszczady, w Beskid Niski czy na Pogórze Przemyskie, zdecydowali się nieliczni. W sercu chcieli, ale rozum podpowiadał, że nie.
Ruiny cerkwi w nieistniejącej wsi Krywe. Fot. Tadeusz Poźniak
Dlaczego? Nie bardzo było już do czego wracać?
Kiedy po akcji „Wisła” południowo-wschodnie rubieże niemal opustoszały, już w następnym roku pojawiały się pojedyncze osoby, które chciały wrócić do dawnych domostw. Wojsko Polskie, Milicja Obywatelska oraz Urząd Bezpieczeństwa Publicznego doskonale zdawały sobie sprawę, że takie próby będą podejmowane, więc opracowano plan absolutnego odcięcia Ukraińców od Bieszczadów i przyległych terenów. Obserwowano dworce kolejowe, autobusowe, śledzono każdą osobę pojawiającą się w górach. Podejrzanych szybko wyławiano i osadzano w Centralnym Obozie Pracy w Jaworznie. Ukraińcy, oskarżani o współpracę z Ukraińską Powstańczą Armią, byli tam bici i torturowani. Wiele osób osadzono bez wydanych przez sądy wyroków, na zasadzie, że jak Ukrainiec i jeszcze w sile wieku, to znaczy, że na pewno ma coś na sumieniu. Podróże w rodzinne strony były też utrudnione, bo mieszkańców Bieszczadów wywożono na Ziemie Odzyskane z jednoczesnym zakazem opuszczania nowego miejsca zamieszkania. Po 1956 roku, na fali gomułkowskiej odwilży i chęci poprawy stosunków z mniejszością ukraińską, rząd polski pozwolił wysiedlonym na powroty. W teorii mogli wracać, ale nie do swojej wsi. W Bieszczadach jeszcze długo traktowano ich jak podejrzany element, odmawiając meldunku. Patrzono na nich z niechęcią lub nawet wrogością, obawiając się, że będą odkopywać ukrytą broń, grupować się i siać zamęt. Ukrainiec dla wielu Polaków znaczył tyle, co banderowiec. To bardzo krzywdzące.
Nie zawsze było też do czego wracać…
Część bieszczadzkich wsi zrównano z ziemią w 1946 roku, a ludność wypędzono na Wschód. Zdarzało się też, że autochtonów wywożono, ale nie niszczono zabudowy. Niekiedy podpalano budynki mieszkalne i gospodarcze, zostawiano jednak cerkiew. W 1947 roku w Zatwarnicy wysiedlono ludzi i podpalono wieś, podobnie w Krywem i Tworylnem, ale unicestwiono tylko część domostw. Z czasem wszystko niszczało, a nowi polscy osadnicy zabierali z wysiedlonych wsi materiał na własne potrzeby. Budowali z nich stodoły, obory, kurniki. Tak przedwojenne, gęsto zaludnione i zabudowane wsie znikały z pejzażu Bieszczadów.
Ukraińcy obawiali się też nowego porządku, jaki nastał w Bieszczadach po II wojnie światowej?
Trudna do zaakceptowania była dla nich świadomość, że teraz to oni będą mniejszością. Tym bardziej, że przed 1939 rokiem ludność rusińska stanowiła w bieszczadzkich wsiach nierzadko 80, a nawet 90 proc. populacji. Dla Ukraińców ciężka była też myśl, że po raz trzeci będą zaczynali swoje życie od nowa, traktowani niechętnie przez część Polaków, którzy być może zechcą się mścić za ofiary UPA. Bieszczady to nie był Wołyń, tu nie dochodziło do masowych rzezi, ale jednak zginęło dużo niewinnych ludzi.
Odbyłeś dziesiątki rozmów, przejrzałeś setki dokumentów. Na podstawie tych materiałów znasz odpowiedź na pytanie, dlaczego w 1947 roku Polska Ludowa zastosowała odpowiedzialność zbiorową w stosunku do 140 tys. obywateli polskich narodowości ukraińskiej, których bez różnicy uznano za bandytów, a następnie wywieziono?
Ówczesne władze uznały, że tylko wysiedlenie wszystkich Ukraińców zagwarantuje spokój na południowo-wschodnich rubieżach Rzeczpospolitej. Dla władzy ludowej Ukraińska Powstańcza Armia była tożsama z miejscową ludnością rusińską, a tę postrzegano jako zaplecze żywnościowe i logistyczne dla banderowców. Po części tak było. We wsiach istniały cywilne struktury samoobrony, duża grupa ludności zaangażowana była w pomoc dla UPA, ale przecież nie wszyscy, a tym bardziej nie wszyscy dobrowolnie. A co z dziećmi, starcami? Jaka ich wina?
Bez znaczenia były fakty?
Spory odsetek ludności ukraińskiej faktycznie i świadomie wspierał UPA, ale równie wielu starało się unikać kontaktów z ukraińskim podziemiem. Część społeczności była absolutnie przeciwna działaniom UPA, choć niewielu mówiło o tym otwarcie z uwagi na grożące im konsekwencje. Łemkowie z Beskidu Niskiego nigdy masowo nie poparli banderowców i unikali poboru „do lasu”. Bez względu na okoliczności, dla wszystkich działania UPA wiązały się z nieustannym lękiem, niepewnością i różnego rodzaju obciążeniami – to były biedne tereny, a pod groźbą śmierci trzeba było upowcom dostarczać jedzenie, lekarstwa, ubrania; w dodatku mało kto z tych ludzi wierzył w niepodległą Ukrainę. Odpowiedzialność zbiorowa, jaką w 1947 roku wobec swoich obywateli narodowości ukraińskiej zastosowała Polska Ludowa, miała przekonać wszystkich, że w równym stopniu UPA jak i cywile odpowiadają za śmierć i pożogę na tych terenach. Rozproszenie Ukraińców na Ziemiach Odzyskanych miało doprowadzić do zniszczenia ich korzeni. Na obszarach poniemieckich nie było cerkwi i nie wolno im było ich tam budować. Po ukraińsku mogli mówić tylko w domu, a wszystkie działania miały doprowadzić do ich asymilacji kulturowej z Polakami.
Gdy w 1944 roku zaczęły się wysiedlenia do ZSRR, Rusini się opierali, próbowali uciekać, mimo to prawie pól miliona ludzi zmuszono do wyjazdu na Wschód. Kolejne lata pokazały, że zgotowano im tam jeszcze większą gehennę niż tym, którzy zostali przesiedleni w 1947 roku na Ziemie Odzyskane w Polsce.
Wielu mieszkańców bieszczadzkich wiosek ukrywało się w lasach, mając nadzieję, że uda się im przeczekać i będą mogli trwać na swojej ziemi. Niestety, w tym całym zamieszaniu część rodzin się rozdzieliło (nie wszyscy przed wywózką zdążyli się ukryć) i one nigdy już się nie połączyły. Słuchałem historii, kiedy żona z córką znalazły się po wschodniej stronie, a mąż z synem i drugą córką zostali w Polsce. Gdy jeden jedyny raz spotkali się po latach, byli obcymi sobie ludźmi, nic już nie mieli sobie do powiedzenia. Zostały gorycz i żal. Takich podwójnych dramatów było więcej.
Często i chętnie używamy słowa Ukraińcy, natomiast oni często mówili o sobie Rusini…
Jeszcze w latach 20. XX wieku wszystkich nazywano Rusinami, a i oni sami też najczęściej za takich się mieli. Ale istniało też rozróżnienie na Bojków i Łemków. W Bieszczadach Wysokich, w okolicach Ustrzyk Górnych, Mucznego, Tarnawy, Wołosatego, Berehów Górnych mieszkali Bojkowie. Wetlina, Smerek i okolice to już było przemieszanie Bojków i Łemków. Okolice Komańczy – Łemkowszczyzna. Bojkowie to była typowa ludność pasterska, uboższa i gorzej cywilizacyjnie rozwinięta od Łemków. Słowo Ukraińcy oczywiście istniało, ale zaczęło być częściej obecne i używane po 1939 roku, kiedy podczas II wojny światowej dojrzewał, a potem eksplodował ukraiński nacjonalizm. Z czasem przemoc i wrogość między Polakami i Ukraińcami wymknęła się spod kontroli, ale trzeba wyraźnie powiedzieć, że to nie Polacy rozpętali ten konflikt. Przynajmniej nie militarnie, bo warto też zaznaczyć, że my, Polacy, nie byliśmy zawsze w porządku wobec rusińskich sąsiadów. Od wieków mieliśmy się za lepszych, bogatszych, mądrzejszych. Zajmowaliśmy atrakcyjniejsze stanowiska pracy, chociażby w kopalniach ropy naftowej. Wszystko to musiało kiedyś przynieść fatalne skutki. To, że Ukraińcy nader często używali zwrotu polskie pany, nie wzięło się znikąd, choć rzecz jasna nic nie uprawniało do chwycenia za broń i zabijania. Przelano morze ludzkiej krwi, na zawsze rozbito i rozdzielono setki rodzin. Spalono domostwa, gospodarstwa, świątynie, unicestwiono całe dotychczasowe życie, dorobek wielu pokoleń.
W książce napisałeś: „Tak Polska Ludowa ukarała tych, którzy pisali cyrylicą i klęczeli przed ikonami…”
Pod warunkiem, że umieli pisać, bo do wojny na tym terenie analfabetyzm był ogromny. Ale rzeczywiście, ci, którzy umieli pisać, pisali cyrylicą i klęczeli przed ikonami, bo większość była grekokatolikami. Kościoły rzymskokatolickie były tylko w Baligrodzie, Lesku, Cisnej, a poza tym cerkwie.
Krzysztof Potaczała. Fot. Tadeusz Poźniak
Dziś, wędrując Bukowym Berdem, jedną z najpiękniejszych połonin w Bieszczadach, mało kto wie, że w 1945 roku UPA szkoliła tam swoich strzelców. Posługiwania się bronią uczyli m.in. żołnierze rozbitej pod Brodami 14. Dywizji Waffen SS „Galizien”.
To był w tym czasie matecznik UPA. System bunkrów i szałasów był imponujący, podobnie jak w rejonie Suchych Rzek, gdzie istniała szkoła podoficerska UPA.
Tym trudniej uwierzyć, że Polska Ludowa, zamiast zdławić ukraińskie podziemie regularnym wojskiem, do walki z banderowcami wysłała słabo uzbrojone załogi z posterunków milicji i ORMO…
Bo ważniejsza okazała się walka z polskim podziemiem niepodległościowym, które było dużo groźniejsze dla władzy ludowej niż jacyś Ukraińcy w Bieszczadach. Regularne wojsko uporałoby się z oddziałami UPA dużo szybciej i sprawniej, mimo że to były dobrze wyszkolone sotnie, świetnie znające teren. Dopiero śmierć generała Karola Świerczewskiego pod Jabłonkami rozwścieczyła władzę i przyspieszyła rozprawę z UPA oraz akcję „Wisła”. Operację wysiedleńczą już wcześniej zaplanowano, zatem na pewno nie była konsekwencją śmierci Świerczewskiego.
Jednym ze świadków historii, do którego dotarłeś, jest Józef Kopczyński, rocznik 1922. Przez kilka lat jako milicjant tropił banderowców w Bieszczadach, po wojnie długoletni leśniczy. I to on stwierdził, że akcja „Wisła” była błędem. Bieszczady już nigdy nie powróciły do takiego stanu zaludnienia i zagospodarowania, jak przed II wojną światową. Ograbiono też te tereny z historii i tożsamości.
Na pewno można było ten problem rozwiązać inaczej: winnych ukarać, pozostałym pozwolić gospodarować i żyć. To słowa dawnego milicjanta Kopczyńskiego, ale podobne zdanie podziela więcej osób. Niepotrzebnie zamieniono dużą część Bieszczadów w kupę gruzu. Przestały istnieć młyny, tartaki, szkoły, cerkwie, a pola uprawne i pastwiska, dawniej pełne owiec, koni i wołów, przetrwały już tylko na przedwojennych fotografiach. Utraciliśmy bezpowrotnie wieloletnie dziedzictwo tych ziem.
Przed laty przypuszczano, że wystarczy przepędzić Ukraińców, by Polacy sami zechcieli się tutaj osiedlać?
Takie były plany, ale Polacy nie kwapili się do zasiedlania tych terenów. Nieprzyjazne środowisko, ziemie trudne w uprawie, nie zachęcały do masowego osadnictwa. Przyjeżdżało sporo śmiałków, bo można było dostać naprawdę dużo ziemi, ale po pierwszej zimie uciekali. Oczywiście nie wszyscy. W latach 50. XX wieku udało się tutaj osiedlić całkiem sporej grupie osób z krakowskiego i nowosądeckiego. Do lat 70. XX wieku w ogólnopolskiej prasie pojawiały się ogłoszenia zachęcające do osadnictwa w Bieszczadach. To ściągało wciąż nowych leśników, budowlańców, drogowców. Dla wielu młodych osób życie w Bieszczadach stało się przygodą życia, na terenach trudnych, ale niezwykłych krajobrazowo i przyrodniczo. Wczasach PRL-u Bieszczady dawały namiastkę wolności, a powojenni osadnicy mieli w sobie zapał, entuzjazm i szacunek do historii tych ziem. Choć bywało, że popełniali straszliwie błędy, rozbierając na przykład przydrożną kapliczkę, ruiny cerkwi albo równając z ziemią fragment starego cmentarza. Tak się stało chociażby w Bereżkach.
Bo ze starych Bieszczadów zostały już tylko dzikie sady oraz ruiny greckokatolickich świątyń…
Cerkwie przetrwały w miejscowościach, które w 1944 roku zabrał Związek Sowiecki, czyli w okolicach Ustrzyk, Lutowisk, Czarnej i Krościenka. Komuniści ich nie zburzyli, bo posłużyły im za magazyny. Cerkwie, które były na terenach objętych akcją „Wisła”, w większości zostały spalone, wysadzone w powietrze albo rozebrane po wojnie przez Polaków, którzy materiał wykorzystali we własnych gospodarstwach. Ocalała murowana cerkiew w Baligrodzie. W Krywem ostały się tylko ruiny cerkwi i dzwonnica. W Tworylnem podmurówka cerkwi i dzwonnica, w Terce tylko dzwonnica…
Ludność wysiedlono, a cerkwie z czasem zamieniono w kościoły katolickie…
To kontrowersyjne sprawy, ale gdyby nie opieka Kościoła katolickiego, może by nie przetrwały, jak chociażby przepiękna cerkiew w Smolniku, będąca na liście światowego dziedzictwa UNESCO.
Każda strona w twojej książce jest tak bardzo bolesna, jakby wszystko zdarzyło się wczoraj. Gdy patrzy się na puste, zarosłe zielskiem wsie, nie sposób zapomnieć, jak straszną krzywdę wyrządzono tej ziemi i jej mieszkańcom…
Wszystkie opisane przeze mnie w książce historie mają wspólny mianownik – odcięcie tych ludzi od źródeł, od korzeni. Próba pozbawienia ich tożsamości, zrzucenie winy na wszystkich Ukraińców, bez względu na wiek, płeć, czy rzeczywiste winy. Wywieziono ich w bydlęcych wagonach, zabrano poczucie godności. Dlatego operacja „Wisła” trwa w przekazywanej z pokolenia na pokolenie pamięci. To wspólna pamięć, Ukraińców i Polaków – nacechowana nieufnością, pretensją i niechęcią do wybaczenia win. Ale nadzieja na pojednanie nie gaśnie.
Krzysztof Potaczała, dziennikarz i reporter związany z Ustrzykami Dolnymi, gdzie się urodził. Z historii i kultury Bieszczadów uczynił główny temat swojej twórczości. Autor trzytomowej serii zbiorów reportaży zatytułowanej „Bieszczady w PRL-u”, ale też „KSU – rejestracja buntu” czy „To nie jest miejsce do życia. Stalinowskie wysiedlenia znad Bugu i z Bieszczadów”. Swoją ostatnią książką „Zostały tylko kamienie. Akcja „Wisła”: wygnanie i powroty”, po raz kolejny udowodnia, że jak mało kto potrafi odczytywać bolesne zapiski historii w dziejach tych terenów.
Fotografie wykonano przed ruinami cerkwi w nieistniejącej wsi Krywe.