Przetwarzając setki informacji, które w dużych miastach atakują człowieka ze wszystkich stron, głowa pracuje na tak wysokich obrotach, że pod koniec dnia po prostu zaczyna boleć. Głowa, przyzwyczajona do niskiego i zielonego krajobrazu, jaki ma na co dzień, po przyjeździe do wielkiego miasta zamienia się w radar, rejestruje, stara się zapamiętać, zapisać, żeby później przeanalizować, ocenić, zastanowić się, co się podobało, a co nie. Głowa mija korowody ludzi, zostawiających za sobą kombinacje najdziwniejszych zapachów, nie zastanawiając się, skąd i dokąd idą. Patrzy na samochody, droższe niż willa z widokiem na ocean, ale nie wie, czy chciałaby taki mieć.
Duże miasta są niczym ważni ludzie o wielkich nazwiskach, a do takich nawet w myślach nie jesteś wstanie zwrócić się per ty. Takie są: Nowy Jork, Stambuł, Rzym, Paryż, Bangkok i Londyn, olbrzymie tereny podzielone na zony, zamieszkałe przez ludzi, których zaledwie garstka tam się urodziła. Miasta stworzone przez przyjezdnych, właśnie dla przyjezdnych trzymają bramy szeroko otwarte przez 24 godziny na dobę.
Do Rzymu jeżdżę regularnie, nigdy nic dobrego nie udaje mi się tam zjeść, ale zawsze coś pięknego mnie tam spotka i wszystkie podróże do Rzymu składają się z małych zachwytów, które trudno potem komuś opowiedzieć. Przełożone na słowa tracą magię. W Paryżu czuję się obco, nie umiem się zdecydować, po której stronie rzeki chcę spacerować i nigdy nie starcza mi czasu, żeby odstać w kolejce do wjazdu na wieżę Eiffla. Nowy Jork, w którym spędziłam dwa lata młodzieżowego życia, wciąż kocham na odległość i jeżeli tam wrócę, to tylko po to, żeby w końcu pojeździć na łyżwach w Rockefeller Center.
Do Londynu jeżdżę często, głównie z powodów rodzinnych, ale też i po to, by choć dwa razy w roku podłączyć się do największego światowego akumulatora, nieustannie produkującego wynalazki w kulturze, sztuce, kulinariach i rozrywkach.
Nie odwiedzam już tych oczywistych punktów turystycznych na londyńskiej mapie, nie wystaję pod bramą Buckingham Palace, żeby z daleka popatrzeć na zmianę warty – widziałam ten „spektakl” w 1987 roku, kiedy jeszcze Królowa Elżbieta II miała rysy twarzy i lekko zaróżowione policzki. Z Westminster Abbey, gdzie odbył się pogrzeb Księżnej Diany do St. Paul’s Cathedral, gdzie miał miejsce jej ślub z niewiernym Karolem, można przejść w 40 minut lub w 5 minut przejechać Uberemi, na pewno warto, jeśli się przyjechało do Londynu pierwszy raz. Takich „miejsc do zaliczenia” jest w Londynie sporo, więc przed przyjazdem trzeba sobie zrobić plan z podziałem na kategorie: „Muszę i chcę”, „Wypada-postaram się”, „Jak starczy sił i czasu”.
Za odwiedzenie wielu londyńskich atrakcji trzeba słono zapłacić. Do St. Paul’s Cathedral, zaprojektowanej przez Christophera Wrena, bilet wstępu kosztuje 17 funtów, a do Westminster Abbey, tradycyjnego miejsca koronacji i pochówku angielskich i brytyjskich monarchów, wejść można płacąc 21 funtów. Dobra wiadomość dla turystów z cienkim portfelem jest taka, że miejsca kulturowe i historyczne, zwiedza się za darmo. British Museum, Natural History Museum, National Galery, Tate Modern, Science Musem, Victoria and Albert Musem, to tylko niektóre muzea, gdzie za wstęp się nie płaci, a na londyńskiej mapie takich miejsc jest znacznie więcej. Jak na umiarkowanego miłośnika malarstwa przystało, raz na pięć lat wpadam do National Galery, aby podziwiać „Słoneczniki” Van Gogha (wersji sławnych „Słoneczników” jest 11 i choć najładniejsze wiszą w muzeach w Monachium i Filadelfii, te londyńskie warto zobaczyć ), „Staw z nenufarami” pędzla Moneta, obrazy Valazqueza, Michała Anioła, Leonarda Da Vinci, Rubensa, Turnera, Rembranta i mojego ulubieńca, Paula Cezanne. Siadam i patrzę, tyle mi wystarcza.
Większość z nas obcuje ze sztuką poprzez dotykanie przedmiotów użytkowych, zatem wizyta w galerii bardzo dobrze wpływa na poziom wrażliwości. W Londynie wystaw i ekshibicji są dziesiątki, ludzie tworzą sztukę bez ustanku, czasami igrają z naszą cierpliwością. W galerii Modern Tate widziałam kiedyś ekspozycję, na którą składały się gigantycznych rozmiarów ziemniaki i worek. Przy tej okazji nie zaliczyłam testu z artystycznej wrażliwości.
Od lat stronię od słynnych londyńskich przystanków – Big Ben, London Eye, Houses of Parlament, nie dlatego, że nie są warte odwiedzenia, po prostu one tam są od zawsze, a nowych atrakcji w Londynie wciąż przybywa.
Hala widowiskowo-koncertowa O2 Arena. Fot. Archiwum VIP BIZNES&STYL
Na gruzach Millenium Dome, centrum wystawienniczego zlikwidowanego w 2000 roku, powstała O2 Arena, hala widowiskowo-koncertowa, która zaczęła funkcjonować w 2007 roku. Na koncerty najsławniejszych gwiazd bilety wyprzedają się ekspresowo i pomimo iż hala może pomieścić 20 tys. osób, z dobrymi miejscami na największe nazwiska zawsze jest problem. 20 października 2019 wystąpi tam Cher, za 90 funtów można jeszcze kupić bilet w sektorze bocznym. Gorzej z atrakcyjnymi miejscami siedzącymi na koncert Ariany Grande, która również tej jesieni zaśpiewa w Londynie. O2 Arena to nie tylko sala koncertowa, ale także centrum handlowo-gastronomiczne, gdzie outlety oferują markowe ubrania czy kosmetyki po obniżonych cenach. Szczególnie miłośnicy marki Hilfiger powinni być zadowoleni – kurtka zimowa 500 zł! Na tych, którzy do O2 Arena nie mogą przyjść ani na koncert, ani na zakupy, czeka inna przygoda związana z tym miejscem. Za niewielką opłatą można się przejść po dachu areny, a chętnych, nawet w deszczu, nie brakuje na tę dziwną atrakcję.
Po wyjściu z O2, bez względu na to, czy ma się ciężkie torby z zakupami, czy też nie, warto z West Greenwich na drugi brzeg Tamizy przeprawić się kolejką linową Emirates Air Line. Bilet kosztuje 10 funtów, przejażdżka jest krótka, widoki ładne, na prawo most, na lewo most, a pośrodku Tamiza z licznymi barami, restauracjami, miejscami do zabaw, a nawet sportów wodnych. Podróż kolejką Emirates nie jest tym samym doświadczeniem, co zrobienie kółka w kapsule London Eye, jednak te dwie atrakcje „wysokościowe” łączy fakt, że ani tu, ani tam, nie można spożywać alkoholu. Turyści, rozglądając się nerwowo na boki, w plecakach przemycają na pokład butelki wina lub prosecco, łącząc podziwianie widoków z popijaniem procentów z plastikowych kubeczków.
Kto cierpi na lęk wysokości, niech omija z daleka The Shard. 306-metrową szklaną budowlę – „odłamek”, którą zaprojektował Renzo Piano. Jest to najwyższy drapacz chmur nie tylko w Anglii, ale i całej Unii Europejskiej. W środku znajdują się biura, apartamenty, restauracje, bary oraz Hotel Shangri-La, gdzie śpisz w luksusie z widokiem na Londyn za 1000 funtów za dobę. Jednak prawdziwy luksus kosztuje znacznie więcej, w Shangri-La doba w apartamencie kosztuje około 10 tysięcy funtów. Arabscy bogacze z krajów Zatoki oraz nasi bracia Rosjanie chętnie wybierają ten adres, słowo „ostentacja” jest w tym kontekście jak najbardziej na miejscu.
Aby popatrzeć na Londyn z lotu ptaka, czyli z wysokości 72 piętra w The Shard, należy uprzednio za 32 funty kupić bilet. Przed wejściem do Viewing Gallery stoją atrakcyjne blondynki w czerwonych płaszczach i naganiają. Miłe panie udzielą ci wszelkich informacji na temat wycieczki windą pod niebo, poza tą, że wjazd na 32 piętro The Shard jest za darmo i tam w Bar 31 czy w Oblix napijesz się drinka, co ostatecznie wyniesie mniej niż bilet. Oczywiście widok na Londyn z 32 piętra jest trochę uboższy niż ten z 72 piętra, mimo to wiele osób tak właśnie czyni. Platformę widokową The View „zaliczyłam” w 2013 roku (nie ma wyjścia na zewnątrz, wszystkie widoki są zza szyby), zatem w 2019 obniżyłam lot, wybierając opcję – niżej, ale za to z jedzeniem.
Chińska restauracja Hutong znajduje się na 32 piętrze The Shard i jest młodszą siostrą tej z Hong Kongu. Nie należy do tanich, ale też i menu zupełnie inne od tych proponowanych w ponurych i cuchnących jadłodajniach z chińszczyzną – jedz, ile dasz radę za jedyne 10 funtów. Hutong jest restauracją elegancką, z klimatycznym wystrojem oraz bardzo grzeczną i przyjazną, międzynarodową obsługą. Bardzo sobie cenię gramotnych kelnerów, więc za samą obsługę przyznaję pięć gwiazdek. Jeśli chodzi o potrawy, to szczerze powiedziawszy, gdyby nie objaśnienia kelnerki, nie wiedziałabym, co jem. Podano nam, w słusznej kolejności i w odpowiednich przerwach, fikuśne, kolorowe i zaskakujące w smaku jedzenie, zamknięte w pyzach i panierce niewiadomego pochodzenia. Nie jadłam po chińsku lepiej. Wszystko smaczne, niezwykle delikatne dla podniebienia, choć ilościowo skromne.
Przed każdym przyjazdem do Londynu zaczynam regularnie sprawdzać stronę internetową Bookatable.com ponieważ lubię jeść frykasy, ale nie lubię przejadać fortuny w jeden wieczór. Na tej stronie znajduję star deal w moich ulubionych londyńskich restauracjach – Crazy Bear Fitzrowia czy Oxo Tower Bruserie. Oxo Tower w słoneczny dzień to naprawdę przyjemna przygoda kulinarna, również ze względu na przepiękny widok na miasto i rzekę, która go przecina. Lunch czy kolację przy dobrej pogodzie, która wcale nie jest taką rzadkością w Londynie jak mówią, można zjeść na tarasie. Mnie zawsze smakuje lepiej pod chmurką niż w szklanej pułapce czy piwnicy, choć przecież w piwnicy znajduje się moja ulubiona restauracja w Londynie – Crazy Bear. Wprawdzie na wejściu trzeba poprosić menadżera o ściszenie muzyki, jeśli się chce zamienić choć słowo z uczestnikami biesiady, doznania kulinarne są naprawdę za 10 punktów. Serwują tam świetną tajską kuchnię w zestawach, dzięki czemu można popróbować wielu smaków, skubnąć tego czy owego, rozkoszować się każdym kęsem osobno. Zejście do toalety w Crazy Bear to całkiem inne doświadczenie. Powiem tylko, że jak już znajdziecie drzwi, to uważajcie na ręce przy myciu, może was coś znienacka pochwycić…
Najlepsze curry Londyn serwuje na ulicy Brick Lane przy stacji Liverpoole, tak mówią miejscowi i tak mówię ja.
Od kilku lat, nie tylko wśród turystów, ale przede wszystkim wśród miejscowych, coraz większym zainteresowaniem cieszy się atrakcja zwana – Secret Cinema, którą najkrócej opisać można jako „uczestnictwo w przygodzie filmowej”. Tysiące osób zapisuje się do tej zabawy, która polega na tym, że już nie jesteś w kinie tylko widzem przeżuwającym tonę popcronu podczas seansu, bierzesz aktywny udział w zabawie filmowej. Wybierasz film, na przykład popularny ostatnio Casino Royale, albo hitowy serial z Netflixa, StrangerThings, ubierasz się zgodnie z klimatem tego filmu, płacisz 80 funtów, i oddajesz w ręce organizatorów. Nie wiesz, co się zdarzy, z kim i gdzie. Po prostu bawisz się w środku filmu, stajesz się jego częścią, choć oczywiście nie ma mowy o spotkaniu prawdziwych aktorów. Czego to Londyn nie wymyśli…
Roof East w Stratford to miejsce, gdzie na wolnym powietrzu – trudno napisać w tym kontekście „na świeżym powietrzu”, ludziska bawią się oglądając stare filmy, grając w kręgle, curling czy mini golf. Miejsce to wybierają niezbyt wybredni, młodzi ludzie, szukający coraz to nowych rozrywek w mieście. Wszystkie atrakcje Roof East, jak sama nazwa wskazuje, znajdują się na dachu i sam ten fakt przyciąga tłumy. Co innego grać w mini golfa, piknikować, uprawiać Yogę czy oglądać czarno-biały hollywoodzki klasyk na poziomie 0, a co innego na wysokościach.
West End. Fot. Archiwum VIP BIZNES&STYL
Przy okazji pobytu w Londynie, obejrzenie choć jednego musicalu na West End jest obowiązkowe i dziecinne łatwe w wykonaniu. Wiele stron internetowych oferuje bilety na disnejowski The Lion King, The Phantom of the Opera, na musical Tina opowiadający o życiu Tiny Turner, czy nieśmiertelny hit Les Miserables, ale najlepszy biletowy deal gwarantuje aplikacja TodayTix, którą musisz mieć, jeśli chcesz obejrzeć przedstawienie (teatralne czy musicalowe) nie płacąc pełnej ceny za bilet. Wprawdzie zatrzymałam się w musicalowym rozwoju na takich produkcjach jak Miss Saigon, Footloose czy Cats, ale niedługo to zmienię, ponieważ na deski teatru Royal Haymarket trafił musical stworzony na podstawie starego, angielskiego serialu Only Fools and Horses. Jako wielka fanka Del Boy’a po prostu muszę to zobaczyć. Dziś sprawdzałam ceny biletów, które rozchodzą się błyskawicznie – dobre miejsce przed sceną 150 funtów, beznadziejne krzesło na balkonie 24 funty.
Pozostając przy temacie pieniędzy, wypada słów kilka napisać o Canary Wharf , finansowej dzielnicy Londynu konkurującej z londyńskim City. Niby nic tam wiele nie ma, poza wieżowcami na wodzie, ale naprawdę warto się tam wybrać. W latach 80. londyńskie porty zaczęły mocno podupadać i tracić na znaczeniu, więc rząd wymyślił plan, aby portowe miejsca zamienić w biznesowe centrum. Plan się udał. Dziś Canary Wharf to dzielnica, gdzie na wszystkich piętrach drapaczy chmur swoje siedziby mają wielkie korporacje i światowe banki. Właśnie tam stoi słynny 235-metrowy wieżowiec z piramidą na czubku – One Canada Square, drugi po The Shard, najwyższy budynek w Zjednoczonym Królestwie. Jest to adres bardzo prestiżowy w biznesie i rzadko są tam wolne powierzchnie do wynajęcia.
Canada Square to skwer, gdzie latem się spaceruje, a zimą (od 4 listopada do 24 lutego) jeździ na łyżwach. 1300 m kw. lodowiska przyciąga wielu chętnych, choć jeżdżenie na łyżwach nie należy do umiejętności, jakie Anglicy wyssali z mlekiem matki.
Są tam też bary, kino, sklepy, restauracje, rzeźby i fontanny, a także wielki ekran pokazujący live mecze krykieta czy piłki. Dla zapracowanych i zestresowanych bankierów, w centrum Canary Wharf zorganizowano ogród pod szkłem, żeby, jak mówi mój znajomy, który tam pracuje, obniżyć procent samobójstw wśród finansistów. Crossrail Place Roof Garden nie zachwyca ani roślinnością, ani zapachem, ale lokalizacja dobra – między wodą a szkłem. Przy okazji wycieczki do Canary Wharf warto wpaść do Musem of London Docklands, jeśli chcecie dowiedzieć się więcej o tym porcie od czasów rzymskich do momentu budowy centrum biznesowego. Wstęp za darmo!
Canary Wharf. Fot. Archiwum VIP BIZNES&STYL
W londyńskim słowniku nie występuje słowo nuda. Interesujących miejsc są setki, a każde oferuje coś unikatowego. Najlepszą metodą na zwiedzanie Londynu, jeśli się ma na to chociaż tydzień, jest zrobienie planu dnia, dopiero po przebudzeniu. Budzisz się, pijesz kawę, wczuwasz we własny nastój, humor i zastanawiasz bez pośpiechu, co masz ochotę robić czy zobaczyć tego dnia? Wtedy decydujesz, czy jedziesz do Covent Garden, aby przez godzinę przymierzać stare, mocno znoszone futra z norek, czy na Portobello Road w Nothing Hill poczynić uliczne zakupy w klimatycznym i kultowym dla kinematografii miejscu. W niedzielę na Columbia Road znajdziesz na bazarze tyle kwiatów, ile wymyśliła natura, jeśli akurat na kwiaty masz ochotę.
Bez teatralnej egzaltacji powiedzieć muszę, że kocham Londyn za te 2000 lat niezwykłej historii. Od czasów, kiedy Rzymianie przerzucili pierwszy most przez Tamizę, wiele się tutaj wydarzyło, zarówno wspaniałego, lecz także mrocznego, jak epidemia dżumy, która zabiła jedną czwartą mieszkańców miasta, czy wielki pożar w 1666 roku, który zniszczył 70 tysięcy domostw.
Londyn to stara kobieta o bardzo młodej twarzy i zgrabnej sylwetce, zawsze modnie ubrana, przeważnie w dobrym humorze, świetnie gotuje, gotowa przyjmować gości o każdej porze dnia i nocy. Nawet po spożyciu dużej ilości szampana nie ma kaca i od rana funkcjonuje na najwyższych obrotach.
Myślę, że 30 milionów turystów, którzy co roku odwiedzają Londyn, przybije mi piątkę za to wyznanie miłości.