Kariera

Biznes na studiach

Anna Olech
Dodano: 19.08.2014
14193_1
Share
Udostępnij
Proastiq, firma produkująca kosmetyki dla kobiet, zrodziła się z ciekawości. Dziś kremy o intensywnej łososiowej barwie robią furorę wśród użytkowniczek. MotionBlur to efekt irytacji studenta na nic niemówiącą ocenę projektu, który według prowadzącego zajęcia, nie miał „tego czegoś”. Po kilku miesiącach działalności założyciele firmy mogą czuć się pionierami na dopiero raczkującym  polskim rynku wizualizacji. W ten sposób czterech młodych ludzi, będąc jeszcze na studiach, wkroczyło w świat biznesu. I choć są na początku swojej drogi, to już poznali smak sukcesu.  
 
Właścicielami firmy Proastiq są Krystian Małek, student biotechnologii na Uniwersytecie Rzeszowskim w Weryni, i Grzegorz Piróg, absolwent m.in. międzynarodowych stosunków gospodarczych na Uniwersytecie Ekonomicznym w Poznaniu. Znają się od dawna, ale o wspólnej firmie raczej nigdy nie myśleli. A zaczęło się od zwykłej ciekawości. Ponad półtora roku temu na zajęciach na biotechnologii w Weryni Krystian Małek miał wyekstrahować z próbek drożdży astaksantynę. Niby standardowe ćwiczenie, ale od razu pojawiły się pytania: skąd tak intensywny różowy kolor? I co to w ogóle jest ta astaksantyna? – Zainteresowała mnie ta substancja, bo nic o niej nie wiedziałem, nigdy nie słyszałem, no i nie miałem pojęcia, po co ekstrahować ją z drożdży – wspomina. – Po powrocie do domu natychmiast zacząłem szukać informacji o astaksantynie, czytałem wszystko, co znalazłem. W końcu trafiłem na forum dyskusyjne, gdzie jedna z pań zdradzała, że kupuje kapsułki z astaksantyną, która w Polsce była dostępna jako suplement diety, a zawartość wyciska do kremu, który stosuje. Wtedy pojawiło się kolejne pytanie: dlaczego po prostu nie kupi sobie kremu z tym składnikiem. Okazało się, że go po prostu nie ma. Początkowo myślałem, że w ogóle nie istnieje, później dowiedziałem się, że takie kosmetyki są dostępne, ale głównie w Stanach Zjednoczonych i Japonii, gdzie cieszą się dużą popularnością, natomiast w Europie astaksantyna występuje w suplementach diety. 
 
Cud w łososiowej barwie

Astakasantyna jest najsilniejszym naturalnym antyoksydantem, zapewnia pełną ochronę przed wolnymi rodnikami, hamuje procesy starzenia skóry, chroni ją przed utratą nawilżenia i pozwala utrzymać elastyczność. Krótko mówiąc, sprawia, że skóra jest lepiej odżywiona i ukrwiona. Produkują ją algi w odpowiedzi na stresujące warunki, np. brak pożywienia lub tlenu, w których nie jest zachowana równowaga komórek. Aby się chronić, komórki wytwarzają astaksantynę, która pozwala im przetrwać te niesprzyjające momenty. Substancja występuje np. w skorupiakach, magazynują ją w swoich organizmach łososie i flamingi, stąd ich charakterystyczna barwa. Astaksantyna jest też naturalnym filtrem przeciwsłonecznym. Kremy Proastiq mają najwyższe z możliwych stężeń tej substancji, stąd też ich intensywna barwa – pomiędzy pomarańczą a różem. 
 
 
Ale od ciekawości do stworzenia firmy i sprzedaży kosmetyków droga jest długa. Krystiana tak zafascynowała astaknastyna i jej działanie, że w rozmowach ze znajomymi wciąż powracał do tego tematu, zastanawiał się dlaczego na polskim rynku nie ma takich kosmetyków skoro w Stanach Zjednoczonych i Japonii robią taką furorę. – Krystian kilkukrotnie mówił mi o tych kremach, podrzucał myśl, czemu by takich kremów nie zrobić – mówi Grzegorz Piróg. – Początkowo jednym uchem to wpuszczałem, drugim wypuszczałem. Przyznawałem mu rację, że dobrze, gdyby takie kremy były w Polsce, ale nawet nie przyszło mi do głowy, że to my mielibyśmy je robić. Ale w końcu wsłuchałem się w to, co mówił i… postanowiliśmy działać. 
Musieli zacząć od nauki. Krystian wprawdzie od dawna interesuje się biologią, studiuje biotechnologię, ale jednak do profesjonalnej produkcji kosmetyków droga była daleka. Czytali wszystko, na co natrafili z zakresu kosmetologii, a równocześnie szukali firm, które mogłyby im pomóc w wyprodukowaniu kosmetyków, specjalistów z branży farmaceutycznych, kosmetycznej, biotechnologicznej, miejsc skąd mogliby sprowadzać astaksantynę – dostawy docierają do nich z zagranicy. Największa hodowla jest na Hawajach. Zaczęli pracować nad projektami graficznymi, przygotowywać opakowania, poznawali przepisy prawne dotyczące produkcji i sprzedaży kosmetyków. W błyskawicznym tempie musieli stać się specjalistami w zupełnie nowej dla siebie dziedzinie. 
 
Codzienność kontra marzenia
 
Jednak wiedza to jedno, drugą kwestią są pieniądze. – Przygotowując się do uruchomienia firmy, każdy szukał też sposobów jej sfinansowania. Pożyczaliśmy, gdzie i od kogo się dało, ale pieniądze wciąż są potrzebne, bo nieustannie pojawiają się nowe pomysł, a wraz z nimi koszty. Myśleliśmy np. że uda się promować nasze kremy bez próbek, a jednak okazało się, że to konieczność – mówi Grzegorz. 
Ale po miesiącach przygotowań w marcu br. wprowadzili do sprzedaży pełną kurację astaksantyną: krem na dzień i na noc. Sprzedają ją głównie za pośrednictwem swojej strony internetowej, drogerii internetowych, nawiązują też współpracę z salonami kosmetycznymi. To właśnie na ich potrzeby chcą opracować profesjonalną serię do zabiegów specjalistycznych, a serię do codziennej kuracji poszerzyć o krem pod oczy. Będzie on odpowiedzią na potrzeby klientek, które spróbowały kremów o łososiowej barwie, są zachwycone efektami i chcą kolejnych produktów. – Fakt, że kremy rzeczywiście działają, że klientki są zadowolone, piszą do nas o efektach działania naszych kosmetyków, są jak motor napędzający do dalszego działania. A że panie, które kupiły jeden krem, natychmiast kupują kolejny, albo kupują go jako prezent dla kogoś, to stymuluje nas do dalszej pracy – mówi Krystian. 
Na europejskim rynku Proastiq przeciera dopiero szlaki dla astakasntyny jako składnika kosmetyków. Ale to pionier z pierwszymi sukcesami na koncie. – Nawiązaliśmy współpracę z dystrybutorami z Niemiec i Stanów Zjednoczonych. Wysłaliśmy już pierwsze partie próbne. O dla nas tym ważniejsze, że to oni sami się do nas odezwali, sami nas znaleźli i to zaledwie miesiąc po oficjalnym rozpoczęciu działalności i sprzedaży kremów – dodaje Grzegorz. 
 
Od kontry do współpracy
 
Pod nazwą MorionBlur kryje się dwóch młodych ludzi: Paweł Deroń i Mateusz Kołodziejczyk. Obaj są studentami V roku na Politechnice Rzeszowskiej. Paweł kończy architekturę, Mateusz informatykę. Pierwszy raz spotkali się na kole elektroenergetyków, ale wtedy absolutnie nic nie wskazywało na to, że kiedyś będą właścicielami firmy, a do tego tej samej. – Koło naukowe skupiało informatyków i architektów, którzy mieli opracowywać oświetlenia dynamiczne – wyjaśnia Mateusz. – Szukałem więc kogoś z architektury, kto mógłby takie rzeczy robić. Tam wypatrzyłem Pawła, który zdecydowanie wyróżniał się w grupie. Jednak nie do końca się zgadzaliśmy. – Znałem się na tym, o czym mówił Mateusz, i miałem inne zdanie, więc uznałem, że nie będzie mi ktoś dyktował, co i jak mam robić – dodaje Paweł. 
W ich przypadku prawdziwe okazało się powiedzenie, że jeśli z kimś nie można wygrać, to trzeba się do niego przyłączyć. Ale pomysł na firmę również zrodził się zupełnie przypadkowo. – Wracałem poirytowany po zajęciach, na których oceniający mój projekt argumentował, że nie ma on tego „czegoś” – wspomina Paweł Deroń. –  Jeszcze do tego padał deszcz, więc nastrój miałem podły. I wtedy spotkałem Mateusza. Po prostu los tak chciał, że nasze drogi się przecięły. Zaczęliśmy rozmawiać i wtedy okazało się, że każdy z nas myśli o założeniu czegoś własnego. Zapadła decyzja, że zrobimy to razem. 
Jednak pierwsza ekscytacja szybko zniknęła po zderzeniu z rzeczywistością. Okazało się po prostu, że obaj są zupełnymi laikami w kwestiach biznesowych. Choć na początku byli przekonani, że wiedzą wszystko, to okazało się, że o prowadzeniu firmy, księgowości, rozliczaniu się z urzędami, nie mieli najmniejszego pojęcia. Tylko jednego byli pewni – że chcą zaczynać od zera, nawet bez wkładu własnego, i do wszystkiego dojść dzięki pracy. Uznali, że przechodząc każdy kolejny etap w prowadzeniu biznesu, więcej się nauczą. Szukali więc pomocy i tak trafili do Akademickiego Inkubatora Przedsiębiorczości na Uniwersytecie Rzeszowskim, w którym działają od września 2013 roku. – Dostaliśmy czas na przygotowanie, zastanowienie się, jaka powinna być nasza firma. Mieliśmy szkolenia, spotkania z mentorami, którzy pomagali stawiać te pierwsze kroki w prowadzeniu biznesu. Ale ten proces nauki ciągle trwa, nie czujemy się biznesmenami. Wciąż musimy się uczyć, coraz więcej przed nami. A prowadzenie biznesu i równoczesne studiowanie jest naprawdę bardzo trudne – mówi Mateusz.
 Dzięki działalności w ramach inkubatora mogli niemal do zera ściąć koszty. Tam mają biuro, sprzęt z potrzebnym oprogramowaniem. Przyznają, że to ogromne ułatwienie. A do tego mają komfort psychiczny, że ktoś np. prowadzi im księgowość, gdy oni mogą spokojnie realizować zlecenia.
 
Sprzedają marzenia
 
To odpowiedź na pytanie, czym się zajmują. – Bo to naprawdę tak wygląda – przekonuje Paweł. – Tworzymy na komputerze wizualizacje architektoniczne i deweloperskie, w ten sposób pomagając architektom, dekoratorom wnętrz, w sprzedawaniu ich produktów. Dostajemy wytyczne w programach projektowych, odtwarzamy to komputerowo i sprawiamy, by całość wyglądała jak prawdziwe zdjęcie. Efekt naszej pracy architekt może przedstawić klientowi, ponieważ taka wizualizacja dużo lepiej działa na wyobraźnię. Sprawiamy, by coś było piękne, wyglądało efektownie. A ponieważ ludzie są wzrokowcami, więc dużo prościej kupić coś, co się widzi, niż przysłowiowego kota w worku. Wizualizacje komputerowe są różne, bywa, że bardzo proste i już na pierwszy rzut oka widać, że jest to obraz stworzony w komputerze, a my staramy się doprowadzić tę sztukę do perfekcji. 
Zapotrzebowanie na usługi wizualizatorów jest bardzo duże, choć w Polsce jest to dziedzina dopiero raczkująca. Zazwyczaj nawet nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak wiele wizualizacji nas otacza. – W taki sposób tworzone są np. katalogi Ikei – wyjaśniają założyciele MotionBlur. – Wszystkie zdjęcia to w rzeczywistości wizualizacje, które są znacznie tańsze. Znalezienie odpowiednich wnętrz, przewiezienie mebli, wynajęcie fotografa, to wszystko wiąże się z ogromnymi kosztami. Wizualizacja rozwiązuje wiele problemów, np. zmianę koloru tapicerki, ponieważ nie trzeba wymieniać mebli. W programie komputerowym nie ma żadnych ograniczeń, to kwestia jednej wytycznej i zmiana jest wprowadza właściwie od ręki. 
Zlecenia do MotionBlur trafiają z różnych stron Polski, klientów szukają również zagranicą. Niedawno skończyli wizualizację hotelu w Miami. Co prawda jako współpracownicy większej firmy, ale jednak wybrano ich. Wykonują też wizualizacje produktów i materiałów reklamowych, symulacje iluminacji na podstawie projektów oświetlenia oraz iluminacje architektoniczne. Współpracowali np. z Phillipsem przy oświetleniu rzeszowskiego Ratusza. Projektują również strony www. – Choć to znalazło się naszej ofercie zupełnie przypadkowo – przyznaje Mateusz. – Przyszliśmy na spotkanie z klientem, a tam na stole leżały kartki z rozrysowanymi schematami, które w żaden sposób nie przypominały wizualizacji. Okazało się, że klient chce, żebyśmy zaprojektowali stronę. Co prawda nie zajmowaliśmy się tym nigdy, ale zachowaliśmy zimną krew, zlecenie przyjęliśmy i… wykonaliśmy je. 
Okazało się, że to był naprawdę dobry ruch. Teraz mogą, przy okazji wizualizacji dla dewelopera, od razu wykonać dla niego stronę. Dzięki temu całość współgra ze sobą, dopasowane są wszystkie elementy i detale. 
Czy firma to dla nich pomysł na siebie na przyszłość? Zgodnie odpowiadają, że tak. Chcą skończyć studia i całkowicie poświęcić się wizualizacjom, bo dziś już nie widzą się w wyuczonych zawodach. – Sami dostrzegamy, że jakość naszych produktów rośnie, rozwijamy się, wzrasta nasze poczucie estetyki, nieustannie przeglądamy magazyny branżowe, strony internetowe i to przynosi efekty. Znaleźliśmy pomysł na siebie, na swoją przyszłość – podkreślają. 
Krystian i Grzegorz głowy mają pełne pomysłów i planów. Zdają sobie sprawę z tego, że branża kosmetyczna jest trudna, nieustannie pojawiają się nowe produkty i każdy chce wygryźć kawałek rynkowego tortu dla siebie. Czują też presję, że dwa produkty to już za mało, że wymagania klientów rosną. Mateusz i Paweł przyznają, że są na etapie „chwytania wszystkiego”, bo ich biznes dopiero się rozwija, ale twierdzą, że to jest właśnie czas na eksperymentowanie, więc czemu mieliby tego nie robić? I żaden z nich nie ma zamiaru rezygnować, ani poddać się. Są przecież żywym dowodem, że marzenia się spełniają. 
Share
Udostępnij

Nasi partnerzy