Reklama

Ludzie

Marek Wiatr: Prowincja nigdy nie była i nie jest jałowa

Z Markiem Wiatrem, śpiewakiem, malarzem, współtwórcą Festiwalu Żarnowiec, rozmawia Aneta Gieroń
Dodano: 29.08.2020
33809_Zarnowiec_2
Share
Udostępnij
Aneta Gieroń: Czy mnie się wydaje, czy jednak jest powszechne przekonanie, że jeśli zażywać kultury, to tylko w dużym mieście?! I… zaskoczył nas Pan Żarnowcem oraz Muzeum Marii Konopnickiej. Prowincja też ma swoje ambicje.
 
Marek Wiatr: Większość największych artystów wywodzi się z prowincji i jakiś fragment swojego życia musiała tam pozostawić, podobnie jak przyjaźnie, wspomnienia. Prowincja nigdy nie była i nie jest jałowa. Sam wywodzę się z rodziny lekarskiej, która od kilku pokoleń starała się w Jedliczu działać na rzecz lokalnej społeczności i nigdy nie unikała kultury. Wręcz przeciwnie. W salonie mojego domu rodzinnego do dziś są obrazy wieszane przez mojego dziadka Zygmunta Tokarskiego, a wśród nich, jego ukochane konie autorstwa Stanisława Studenckiego – ucznia Wojciecha Kossaka,  którego w 1939 roku do domu dziadka przywiózł Stanisław Kochanek, artysta malarz pochodzący z Jedlicza, a mieszkający w Krośnie. 
 
Okolice Jedlicza, Żarnowca na początku XX wieku były bardzo barwnymi adresami. Dziś trochę zapomniane miejsce, ale to właśnie w Żarnowcu ostatnie lata swojego życia spędziła Maria Konopnicka, która w 1903 roku tutejszy dworek otrzymała od narodu polskiego i gdzie do swojej śmierci w 1910 roku spędzała wszystkie wiosenno – letnie miesiące. Szkoda tym bardziej, że pisarka była niezwykle barwną postacią.
 
Była niezwykła z wielu powodów. Znakomita poetka okresu realizmu, nowelistka, pisarka dla dzieci, krytyczka, publicystka, tłumaczka. W swoich czasach szalenie popularna i czytana przez wszystkich. Konopnicka była też niezwykle pracowita i odważna jak na czasy, w których żyła. Mimo że rozstała się z mężem, samodzielnie radziła sobie z wychowaniem sześciorga dzieci, pracą zarobkową oraz nieustannym dokształcaniem.  Dobrze znając około 10 języków obcych, m.in.: niemiecki, francuski, rosyjski, czeski, angielski oraz włoski, zajęła się przekładami. Tłumaczyła utwory m.in. Heinricha Heinego, Paula Heyse, Edmonda De Amicisa. Jej osiągnięcia jako tłumaczki do dziś są pamiętane, a kilka lat temu Paweł Bukowski, dyrektor Muzeum Marii Konopnickiej w Żarnowcu, został zaproszony do Rzymu, gdzie Konopnicka otrzymała dyplom Ambasadora Kultury Rzymu za kultywowanie swojej twórczości i tłumaczenia na język włoski. Był również zaproszony do Genui, gdzie poetka mieszkała przez pół roku i w 2010 roku z tej okazji odsłonięto tablicę Jej poświęconą. 
 
W 1889 roku poznała malarkę Marię Dulębiankę, z którą pozostawała w głębokiej przyjaźni. Dulębianka wprowadziła się wraz z Konopnicką do dworku w Żarnowcu, gdzie miała swoją pracownię. Razem odbywały stąd podróże do Austrii, Francji, Niemiec, Włoch i Szwajcarii, których klimat służył zdrowiu Konopnickiej.
 
Była nie tylko pisarką ale i działaczką społeczną. Przez wiele lat tułała się po Europie, nie zrywając kontaktów z krajem – w tym czasie była jedną z czołowych organizatorek protestu światowej opinii publicznej przeciw okrucieństwom Prus wobec strajkujących dzieci Wrześni. Patriotka, autorka powszechnie znanej "Roty".
 
Jej obecność w Żarnowcu musiała być też mocno zauważalna wśród okolicznych mieszkańców. 
 
Konopnicka była bardzo emocjonalnie związana z Żarnowcem i jego mieszkańcami. Wielu osób mogło liczyć na jej wsparcie –  zależało jej na edukacji tutejszych dzieci. Była ogromnie wdzięczna za ten dworek, czuła się nim wyróżniona, co było uzasadnione, bo dworki od narodu otrzymała tylko ona w Żarnowcu oraz Henryk Sienkiewicz w Oblęgorku. W tym domu często  bywała też jej najmłodsza córka, Laura Pytlińska, znana krakowska aktorka, u której bywała Wanda Siemaszkowa, znakomita aktorka, dyrektorka rzeszowskiego teatru, który 60 lat temu nazwano jej imieniem. Ten dwór to wspaniała historia Polski i Podkarpacia. W rękach rodziny Marii Konopnickiej pozostawał do lat 50. XX wieku – tutaj do 1956 roku mieszkała Zofia Mickiewiczowa, córka pisarki. W czasie okupacji Zofia udzielała schronienia i pomocy wielu partyzantom. Dworek w Żarnowcu był przez pewien czas siedzibą Inspektoratu AK Krosno. Jej mąż, Adam Stanisław Mickiewicz został aresztowany przez gestapo w 1942 i zginął w Auschwitz-Birkenau. W 1956 Zofia (na kilka miesięcy przed śmiercią), oraz inni spadkobiercy poetki, ofiarowali dworek i park narodowi polskiemu na muzeum biograficzne, a w  1957 roku  otwarto Muzeum Marii Konopnickiej w Żarnowcu. 
 
Co ciekawe, Maria Konopnicka nie jest jedynym znanym twórcą związanym z Żarnowcem.
 
Miron Białoszewski przez 20 lat przyjeżdżał do Żarnowca, skąd pochodził jego bliski przyjaciel, malarz Leszek Soliński – bohater wielu jego utworów. Ze wspomnień Leszka Solińskiego wynika, że Białoszewski był oszołomiony bogactwem kultury i regionalnych tradycji Podkarpacia, tutejszą nieskażoną przyrodą, którą poznał w trakcie wspólnych wypraw w Bieszczady, Beskid Niski oraz okolice Krosna. Z tamtego okresu pochodzi też kilka wierszy Białoszewskiego inspirowanych miejscami i obrazami z Podkarpacia: "Barbara z Haczowa", "Stara pieśń na Binnarową", "Średniowieczny gobelin o Bieczu", "Ballada krośnieńska", które weszły do tomiku "Obroty rzeczy", który ukazał się w 1956 roku. 
 
W Żarnowcu te wspomnienia są ciągle żywe, ale niedostatecznie wykorzystane i wypromowane, a szkoda.  Żarnowiec to wspaniałe, barwne, pięknie położone miejsce ze wspaniałą historią i ogromnym potencjałem do dziś. Muzeum jest przeuroczym miejscem, z ogromnymi możliwościami. 
 
Na wskroś polskim, a jednocześnie otartym na świat, z nowoczesną, światłą i bardzo inteligentną Konopnicką w tle. 
 
Ona była polską patriotką w najlepszym tego słowa znaczeniu i szkoda, że dziś jest niedoceniona, mimo że mogłaby by być symbolem nowoczesnego patriotyzmu. Nauczyciele z podkarpackich szkół ciągle częściej zabierają młodzież na wycieczkę do Krakowa, czy Warszawy, a pomijają takie miejsce jak Żarnowiec. Szkoda, bo warto wyjeżdżać do dużych miasta, ale i nie zapominać o wartościowych rzeczach, które są na wyciągnięcie ręki. 
 
Historia Marii Konopnickiej splotła się też z historią Pana rodziny. 
 
Mój pradziadek, Feliks Tokarski, który był pierwszym lekarzem w Jedliczu, leczył także Marię Konopnicką z pobliskiego Żarnowca. Absolwent medycyny na Uniwersytecie Jagiellońskim, po studiach otrzymał przydział do pracy w Kołaczycach, gdzie mieszkał przez kilka lat i gdzie urodził się jego syn, a mój dziadek, Zygmunt Tokarski. W tamtym czasie Jedlicze przeżywało swój rozkwit – na początku XX wieku tworzył się tutaj przemysł naftowy, ściągali przedsiębiorcy, inżynierowie, robotnicy, a tereny zdawały się bardzo atrakcyjne do zamieszkania. W 1905 roku do Jedlicza przybył też mój pradziadek z rodziną. Tutaj kupił działkę i wybudował dom, który do dziś stoi przy ulicy Tokarskich w Jedliczu, a obok niego drugi dom Tokarskich, który wybudował Zygmunt Tokarski. Mój pradziadek Feliks, a potem dziadek, Zygmunt Tokarski, byli pionierami medycyny przemysłowej na Podkarpaciu. Pradziadek leczył nie tylko pracowników, ale i okolicznych mieszkańców, tak też poznał się z Marią Konopnicką, która wspominała o nim w korespondencji do  Marii Dulębianki. I… nie były to miłe słowa, bo pisarka skarżyła się na mojego pradziadka. Trudno się w tym jednak doszukać jakichkolwiek zaniedbań, Konopnicka w tamtym czasie już bardzo poważnie chorowała i w 1910 roku zmarła na zapalenie płuc w czasie pobytu w sanatorium we Lwowie. 
 
Dziadek, Zygmunt Tokarski leczył z kolei Zofię Mickiewiczową, córkę pisarki. W lekarską rodzinę Tokarskich, wżenił się mój ojciec, Zbigniew Wiatr, też lekarz i wspólnie z dziadkiem, Zygmuntem Tokarskim prowadzili praktykę lekarską w Jedliczu oraz bardzo aktywnie działali na rzecz tutejszej społeczności. Przed II wojną światową, dziadek Zygmunt był nawet wójtem Jedlicza.
 
 
Marek Wiatr. Fot. Tadeusz Poźniak
 
 
A w domu  toczyły się nieustanne dyskusje o Polsce, polityce i kulturze?
 
Życie towarzyskie było bardzo ważne. W naszym domu bywali m.in. Leon Wyczółkowski, Emil Zegadłowicz, ambasador i wiceminister spraw zagranicznych, Alfred Wysocki miał obok swój dom i często też u nas gościł. Rodzina zaprzyjaźniona była z Magdaleną Samozwaniec, córką Wojciecha Kossaka, a w czasie okupacji schronie  w domu Tokarskich w Jedliczu znalazł malarz – batalista, Stanisław Studencki. 
 
Dziadek Zygmunt uwielbiał otaczać się artystami, pisarzami, inżynierami, do końca życia pięknie grał Chopina, którego uwielbiał, a jako młody chłopak brał lekcje muzyki u prof. Sztompki. Znakomicie wykształcony, był absolwentem przedwojennej szkoły jezuitów w Chyrowie, gdzie kształciły się przedwojenne polskie elity. Po studiach medycznych w Krakowie przez 3 lata pracował w szpitalu w Katowicach, a do Jedlicza powrócił z żoną Adelą, która pochodziła z lekarsko – wojskowej rodziny. To właśnie w Jedliczu, u swojego szwagra, a mojego dziadka, doktora Zygmunta Tokarskiego, w przychodni miejscowej Kasy Chorych, swoją praktykę rozpoczął brat mojej babki Adeli, Marian Ciepielowski. Wspaniały lekarz – w czasie II wojny światowej, w obozie w Buchenwaldzie organizator unikalnej dywersji, dzięki której 30 tys. niemieckich żołnierzy na froncie wschodnim  na tyfus plamisty zaszczepionych zostało fałszywą, bezwartościową szczepionką, a prawdziwy specyfik został wykorzystany do leczenia więźniów obozu. Drugim bratem babki Adeli był pułkownik Władysław Ciepielowski, uczestnik wojny polsko – bolszewickiej w oddziale dowodzonym przez Leopolda Lisa – Kulę; a w latach 30-tych jeden z dowódców 17. pułku piechoty w Rzeszowie. Szwagrem zaś płk. Władysław Dec, znany dowódca spod Narwiku i Falaise, przyjaciel generała Stanisława Maczka. 
 
Pan zaś w trzecim pokoleniu odszedł od tradycji lekarskich w rodzinie i został śpiewakiem operowym. 
 
Od dziecka wiedziałem, co chcę w życiu robić – malować oraz śpiewać i bardzo byłem w tym konsekwentny. Atmosfera domu, w jakim wyrosłem, ukształtowała mnie na całe życie. Nigdy też nie wyobrażałem sobie, bym kiedykolwiek opuścił dom, który wybudował mój dziadek Zygmunt Tokarski. Dziś willa w stylu południowo włoskim według projektu krakowskiego architekta Wacława Wallisa jest w rejestrze zabytków, a ja zbieram wszystkie rodzinne pamiątki i zdjęcia. Czuję się strażnikiem tego miejsca. 
 
Przed laty ukończyłem Akademię Muzyczną w Krakowie w klasie śpiewu prof. Heleny Szubert – Słysz, a następnie kształciłem się w Weimarze na kursach mistrzowskich pod kierunkiem znakomitego barytona Pawła Lisitziana,  jednego z największych śpiewaków w historii opery, a który 28 lat śpiewał w Teatrze Wielkim w Moskwie i był pierwszym śpiewakiem po Fiodorze Szalapinie, któremu pozwolono wyjechać z Rosji na występ do Metropolitan Opera w Nowym Jorku. Od niego otrzymałem pierwsze propozycje współpracy. Uważał, że jako tenor z włoską barwą głosu mam szanse z sukcesem realizować się w zawodzie śpiewaka. Z malarstwa też do końca nie zrezygnowałem i kształciłem się pod okiem Stanisława Kochanka, a potem w pracowni prof. Alojzego Siweckiego. Gdy zaczynałem studia, byłem już żonaty, miałem dzieci i wiedziałem, że rodzina jest dla mnie najważniejsza. Marzyłem o świecie, podróżach, ale nigdy nie chciałem opuścić domu rodzinnego w Jedliczu, który wybudował mój dziadek Zygmunt – tutaj czuję się najlepiej. Jednocześnie miałem na tyle dużo szczęścia w życiu, że udało mi się połączyć mieszkanie w Jedliczu i możliwość występowania jako tenor na wielu scenach. W domu moim bywali i bywają najwybitniejsi artyści polscy i zagraniczni. Śpiewam w Polsce, za granicą, od wielu lat jestem dyrektorem artystycznym festiwalu w Żarnowcu, udało mi się zorganizować prawie 40 wystaw mojego malarstwa i to sprawia mi autentyczną satysfakcję.
 
Lekarska tradycja, na szczęście odrodziła się w trójce moich dzieci. Łukasz jest ortopedą, Tomasz urologiem i jeszcze świetnie rysuje, Justyna neurologiem i ma piękną barwę głosu oraz możliwości wokalne. Kilka razy udało się nam wspólnie wystąpić na scenie. 
 
Osiedlając się na stałe w Jedliczu, nigdy nie nachodziły Pana myśli, że jednak coś w życiu umknęło? 
 
Nie, nigdy tak  nie uważałem. Zawsze miałem dystans do siebie i do tego, co robię. Byłem dumny, gdy udało się współorganizować m.in. rocznicę 100 – lecia przybycia Marii Konopnickiej do Żarnowca, która przypadła w 2003 roku.  Coraz piękniej rozwija się Festiwal Żarnowiec i chcemy kulturę wysoką wprowadzić  do masowej wyobraźni. Od początku w to wierzyłem i uważam, że jest to potrzebne. 
 
I okazuje się, że kultura na prowincji  nie musi być festynem z darmową kiełbasą, ale wartościową treścią.  
 
Wbrew powszechnym opiniom i wyobrażeniom, ludzie chcą wartościowych rzeczy. Od lat mieszkańcy Żarnowca przychodzą na festiwal, na który czekają i są zachwyceni. Kiedyś Wiesław Ochman powiedział mi, że dworek Marii Konopnickiej zobowiązuje i w takim miejscu musi być wysoki poziom artystyczny. Na bylejakość nie ma tutaj miejsca.
 
Czuje się Pan spadkobiercą społecznikowskich ambicji dziadków Tokarskich?
 
Ważne jest, by umieć inspirować innych do rzeczy wartościowych i mądrych. Uważam, że już 100 lat temu Maria Konopnicka inspirowała i pokazywała mieszkańcom Żarnowca oraz okolic inne możliwości, rozbudzała ambicje i pomagała je spełniać. To niezwykle ważne także dziś, gdy prowincjonalne miejscowości ubożeją, są spychane na margines, także finansowy i gdzie kulturę uważa się za fanaberię. Większe pieniądze zostały scentralizowane w dużych miastach, a przecież Polska prowincjonalna jest, żyje, ma swoje oczekiwania i potrzeby, a przede wszystkim ogromny potencjał w młodych ludziach, którym trzeba pokazać,  co jest wartościowe. Przed laty rafineria w Jedliczu zatrudniała 2,5 tys. pracowników, dziś zostało 180 osób. Jeszcze kilka lat temu festiwal w Żarnowcu miał spore grono sponsorów, dziś mogę ich policzyć na palcach jednej ręki.  
 
Przed wojną Jedlicze było kosmopolityczne, miejscowością z ambicjami. Dziś jest problem z oddziaływaniem na młode pokolenie, bo i kto ma inspirować?
 
Jest problem z budowaniem miejscowych elit, w ogóle Polska cierpi na brak elit i jest to jeden z największych dramatów III RP. Młodzi ludzie wyjeżdżają z Jedlicza do większych miast i już tutaj nie wracają. Dwójka moich dzieci też osiadła w Krakowie, bo w takich miejscach jak Jedlicze  nie ma większych perspektyw na utrzymanie siebie i rodziny. Brak pracy i zrównoważonego rozwoju – to są dziś największe przekleństwa Polski prowincjonalnej.
 
Festiwal Żarnowiec ma już swoją renomę, ale to chyba ciągle za mało, by mówić o wykorzystanym potencjale miejsca.
 
To prawda, ciągle wydaje się trochę niemodne, staroświeckie, jeszcze dużo pracy przed nami. Kiedyś Krzysztof Globisz podpowiedział mi, by zrobić koncert z raperami, którzy występowali by z utworami Konopnickiej. Spodobał mi się ten pomysł,  bo pozwoliłby Konopnicką odkryć na nowo, a zasługuje na to jak mało kto. 
 
Konopnicka do Żarnowca zawsze wracała. Zachwycona Europą, tutaj również umiała podtrzymać kosmopolityczną atmosferę i mentalność. 
 
Bo to jest możliwe, ja też w to wierzę. Przyjeżdżali do nas Wiesław Ochman, Grażyna Brodzińska, Hanna Banaszak i dostrzegali w Żarnowcu coś więcej, niż tylko prowincjonalną miejscowość, gdzieś w Polsce.  Jeden z kolegów z Teatru Wielkiego, Andrzej Marian Jurkiewicz, wielbiciel Konopnickiej tak emocjonalnie przeżywał występ tutaj, że  klęcząc na scenie dostał migotania przedsionków. Na szczęście wszystko  dobrze się skończyło, ale to w nieco przerysowany sposób, ale jednak podkreśla, jaką perełką jest Żarnowiec.  
 

 
Marek Wiatr, artysta, śpiewak, malarz, grafik, współtwórca Festiwalu Żarnowiec organizowanego w Muzeum Marii Konopnickiej w Żarnowcu. W swoim dorobku ma około 40 wystaw krajowych i zagranicznych. W 2001 roku swoje obrazy prezentował  na wystawie zbiorowej m.in. z Wiesławem Ochmanem, Zdzisławem Beksińskim i Jerzym Dudą – Graczem w Nowym Jorku. 
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy