Reklama

Ludzie

Nigdy nie uważałem, że osiedlając się w Rzeszowie, coś mnie w życiu ominie

Z prof. nadzw. dr hab. n. med. Kazimierzem Widenką, kierownikiem Kliniki Kardiochirurgii w Klinicznym Szpitalu Wojewódzkim nr 2 w Rzeszowie, rozmawia Aneta Gieroń
Dodano: 14.12.2016
30562_widenka_11
Share
Udostępnij
Aneta Gieroń: Pamięta Pan swój pierwszy przyjazd do Rzeszowa?
 
Prof. nadzw. dr hab. n. med. Kazimierz Widenka: To był chyba 2004 rok i zapamiętałem  wschód słońca nad nieistniejącym już Hotelem Rzeszów.

Po pełnym życia Śląsku, Rzeszów 12 lat temu robił przygnębiające wrażenie?
 
Nie, ja się szybko nie zniechęcam ( śmiech). Lubię wyzwania, działanie. Miałem jasny cel: przyjeżdżam do miasta, gdzie nie ma oddziału kardiochirurgii, trzeba go jak najszybciej stworzyć i zrobić wszystko, by zaznaczyć swoje istnienie na mapie Polski.
 
Oczywiście, dzisiaj Rzeszów jest dużo ładniejszy, ale wtedy też nie było źle. W tamtym czasie na Śląsku  mieszkałem w Mikołowie, mieście mniejszym od Rzeszowa, wizja przeprowadzki na Podkarpacie nie kojarzyła mi się więc z perspektywą życia w małej mieścinie na końcu świata, gdzie będzie mi źle.
 
Już wtedy myślał Pan jak "zadaniowiec"?
 
Oddział kardiochirurgii w Szpitalu Wojewódzkim nr 2 w Rzeszowie rozpoczął działalność w październiku 2006 roku. Budowa rozpoczęła się jesienią 2004 roku i kosztowała ponad 45 mln zł. Podkarpacie było wówczas jedynym województwem w Polsce, w którym nie wykonywano operacji na otwartym sercu. Pamiętam, jak stałem na gołej ziemi, z której miał wyrosnąć budynek i już wtedy czułem, że jak machina ruszy, to kardiochirurgia powstanie. 
 
W tamtym czasie nie miał Pan jeszcze 40 lat, był po kilkuletnim pobycie w Wielkiej Brytanii, w II Klinice Kardiologicznej w Katowicach był Pan dobrze zapowiadającym się doktorem kardiochirurgii i nagle Rzeszów, ziemia nieznana. Po co Panu to było?
 
Nigdy do końca nie jest dobrze. Jak ktoś ma ambicje robić coś w życiu, wcześniej czy później chce być liderem. Miałem wtedy 38 lat, rzeczywiście byłem świeżo po powrocie z Anglii i miałem przed oczami to, co było złego i dobrego w Wielkiej Brytanii, wiedziałem więc, jak od podstaw zorganizować oddział kardiochirurgii, by dobrze funkcjonował. Marzyłem, by te plany wcielić w życie.
 
10 lat temu, gdy powstawała w Rzeszowie kardiochirurgia, udało się Panu ściągnąć tutaj sporą ekipę medyczną ze Śląska.
 
Przyjechał mój zastępca,  którym jest do dziś, dr Maciej Kolowca, perfuzjoniści, pielęgniarka oddziałowa, ale w sumie mniej niż 10 osób. Dla nas wszystkich nie były to łatwe decyzje, bo większość z nas miała już na Śląsku rodziny, domy albo mieszkania i niełatwo było zdecydować się na stały pobyt w Rzeszowie. Sam nie najlepiej czułem się z faktem, że na Śląsku zostawiam rodziców, którzy do dziś tam mieszkają. Jednocześnie, dla wszystkich z nas był to awans zawodowy, wyzwanie, co nie jest bez znaczenia. I co najważniejsze, większość została tutaj na stałe i chwali sobie Rzeszów.

Wielu z was, zanim w ogóle weszło na salę operacyjną, już 12 lat temu "bawiło się" w konsultację i nadzór ekipy, która budowała oddział.
 
Tak (śmiech). Gdy przyjechałem, budynku nie było, nocowałem w hotelu, a od rana siedziałem nad papierami wielokrotnie zmieniając projekt budowlany oddziału. Najbardziej zależało mi,  by sale były 2,3 – osobowe, komfortowe dla pacjentów. Oddział dobrze jest też rozwiązany komunikacyjnie. Chodziło mi o to, by jak najkrótsza była droga  pomiędzy salą operacyjną a odziałem intensywnej terapii. Ma to ogromne znaczenie, bo na wszystkich oddziałach kardiochirurgii dużo nieszczęść dzieje się właśnie w czasie transportu pacjenta z zabiegu na oddział. W Rzeszowie to zaledwie 15 metrów, na szczęście.
 
Oddział wystartował w październiku 2006 roku.
 
W tamtym czasie do Rzeszowa na stałe przeprowadziłem się od 1 lipca i można powiedzieć, że do października miałem spokojny czas, nawet na Wisłoku zdążyłem zrobić kurs żeglarski.
 
Wtedy też miał Pan swój słynny gabinet w piwnicy, w pralni?
 
Nie był taki zły ( śmiech). Mały, zagracony, z mikroskopijnym biurkiem, ale przez trzy miesiące, do października, dawałem radę w nim pracować.
 
Pamięta Pan do dziś pierwszych pacjentów z października 2006?
 
Oczywiście. W pierwszym tygodniu działalności było 5 operacji. W pierwszym dniu, na otwarciu oddziału, zabieg wszczepienia by-passów przeprowadził prof. Stanisław Woś, który pochodzi z Jarosławia i był ogromnym orędownikiem powstania kardiochirurgii w Rzeszowie. To właśnie on mnie namówił, bym podjął się misji jej stworzenia. Z tamtych pierwszych pacjentów do dziś zmarł jeden i to na chorobę absolutnie nie związaną z sercem. 
 
Pamięta Pan pierwsze statystyki oddziału z 2006 roku?
 
W pierwszych trzech miesiącach działalności, do końca 2006 roku, przeprowadziliśmy około 190 operacji. W 2007 roku było ich już 670.
 
Na 5 – lecie już 4 tys. operacji.
 
Na 10-lecie prawie 9 tys. operacji od początku działalności oddziału, a w 2016 roku zamkniemy się w liczbie około 1000 operacji w ciągu roku.
 
I pomyśleć, że w dniu, gdy startowaliście, Pan był jedynym kardiochirurgiem na oddziale.
 
Aż trudno w to uwierzyć, ale tak. Reszta była w trakcie specjalizacji. Oddział rozpoczynał działalność z 5 anestezjologami i 6 lekarzami, gdzie tylko jeden był kardiochirurgiem. Dziś kardiochirurgów na oddziale jest 10.
 
W ciągu tych 10 lat rzeszowska kardiochirurgia doczekała się reputacji, która ściąga kardiochirurgów z innych oddziałów, by tutaj się szkolić?
 
Obecnie mamy kolegę z Krakowa, który jest u nas na półrocznym pobycie. Wcześniej mieliśmy kardiochirurga z Poznania. To są pobyty szkoleniowe, głównie chodzi o asystowanie przy operacjach z mini dostępu i chirurgii aorty. I choć zabrzmi to paradoksalnie, to obecnie na oddziale najbardziej potrzebujemy młodych lekarzy. Warto już odmłodzić zespół. Gdy na oddziale są sami specjaliści, zaczyna  brakować lekarzy do codziennych, prostszych obowiązków.
 
W 99 proc. praca na oddziale kardiochirurgii sprowadza się do operacji by-passów, zastawek, chirurgii aorty. Rzeszowska kardiochirurgia od 8 lat słynie z plastyki zastawki mitralnej, aortalnej i trójdzielnej z mini dostępu. Ponad 100 zabiegów rocznie.
 
To trudny i męczący zabieg, zarówno dla lekarzy, jak i personelu. Jest to też zabieg „do pierwszej pomyłki”, gdzie bardzo trudno coś naprawić, gdy zepsuje się w trakcie zabiegu. Natomiast, jeśli ten sam zabieg wykonuje się w sposób tradycyjny, to nawet jeśli dojdzie do powikłania w trakcie operacji, łatwiej jest reagować. Trzeba też, aby lekarz przekroczył pewną barierę mentalną. Dlaczego mam coś robić 5 godzin, skoro w metodzie tradycyjnej operacja zajmuje mi około 2,5 godziny?! Zabieg ma jednak ogromne zalety dla pacjenta, nie przecinamy mostka, co skraca okres rehabilitacji. Dlatego program operacji miniinwazyjnych konsekwentnie realizujemy i nie traktujemy ich jak ekstrawagancji wykonywanej  raz w miesiącu. Medycyna to jest rynek, jak każdy inny. To pacjent decyduje, a pacjenci są zainteresowani zabiegami jak najmniej inwazyjnymi. Zrobiliśmy ich już ponad 800, najwięcej w Polsce.
 
 
Fot. Tadeusz Poźniak
 
To prawda, że trzeba Pana prawie odciągać od stołu operacyjnego? Nie administrator, ale operator – mówią o Panu.
 
Nie przepadam za administrowaniem, choć lubię, jak wszystko na oddziale jest dobrze poukładane i zaplanowane. A operować uwielbiam, ciągle też dyżuruję. Dla mnie sens tego zawodu polega na byciu przy pacjencie na sali operacyjnej. Póki się nie przekonam, że robię  to gorzej niż większość mojego zespołu, to ciągle chcę być aktywnym operatorem. Jednocześnie mam tę świadomość, że w pewnym momencie trzeba będzie od tego stołu się odsunąć i sądzę, że nie będę miał z tym problemu.
 
Jest Pan z pokolenia, które prof. Religa, prof. Woś dopuszczali do operowania jeszcze przed 30. urodzinami, co podobno nie jest bez znaczenia w kardiochirurgii.
 
W początkach kardiochirurgii w Polsce było kilku profesorów i to oni decydowali o wszystkim.  Młodzi lekarze zaczynali operować samodzielnie dopiero po 40. roku życia, jednostki operowały wcześniej. Zasługą zaś prof. Religi było wykształcenie bardzo dużego grona kardiochirurgów i danie  im możliwości operowania już w okolicach 29 – 30. urodzin. To miało duże znaczenie, ponieważ wiek też ma swoje prawa. Jeśli ktoś nauczy się operować i nabierze w tym wprawy w wieku 30 lat, na koniec będzie dużo lepszym kardiochirurgiem, niż ktoś, kto zaczyna samodzielnie operować w wieku 45 lat.  Sam pamiętam, że bardzo dużo operowałem jeszcze przed 30. urodzinami, gdy wyjechałem do Anglii, a po powrocie, gdy miałem niewiele ponad 30. lat też nie miałem problemu, by dużo przebywać na sali operacyjnej. Na szczęście, w ostatnich latach w Polsce dużo zmieniło się pod tym względem  na lepsze. Jednocześnie trzeba zawsze pamiętać, że wejście chirurga, kardiochirurga na coraz trudniejsze zabiegi, musi się zawsze odbywać bez szkody dla pacjenta. W rzeszowskiej kardiochirurgii przyjąłem zasadę, że 10 – osobowy zespół kardiochirurgów potrafi zrobić wszystkie zabiegi, ale w tej grupie są teamy, które specjalizują się w poszczególnych zabiegach i uważam, że taka polityka daje najlepsze wyniki.
 
Jak o serce i dłonie dba kardiochirurg?
 
Na pewno sprawność fizyczna, kondycja na sali operacyjnej są ważne, bo zabiegi trwają niekiedy wiele godzin. Najdłuższy, jaki pamiętam w Rzeszowie, trwał 14 godzin. Sam od zawsze uprawiałem jazdę na rowerze, rolkach, pływanie, a od kilku lat bardzo dużo biegam. Ostatnio, z okazji 51. urodzin, przebiegłem Maraton Rzeszowski.
 
A precyzja w dłoniach?
 
Dar od Boga, ale tego trzeba się też nauczyć.  Na pewno pomaga gra na jakimś instrumencie muzycznym, ja jako mały chłopak robiłem na drutach i szydełku, mama mnie nauczyła. Proszę jednak pamiętać, że to były czasy, kiedy nie było Internetu, Facebooka i gier komputerowych (śmiech). Poza tym specjalnie o dłonie nie dbam. Rąbię drewno do kominka, używam piły i jestem zapalonym ogrodnikiem.

Bycie kardiochirurgiem, to spełnione marzenie.
 
I tak, i nie. Chciałem być architektem, bo wydawało mi się, że to będzie dobry pomysł na życie. Uwielbiam matematykę, chociaż w liceum chodziłem do klasy ogólnej. Dopiero pod koniec szkoły średniej pomyślałem o medycynie, ale nie miałem jakiegoś ogromnego parcia. Zdałem egzamin, dostałem się na studia, a potem sprawiało i sprawia mi to ogromną radość.

To chyba jest Pan w mniejszości, bo w Polsce pacjenci nie odczuwają tej radości, czy choćby szacunku w kontaktach pacjent – lekarz.
 
Wiem i sam tego doświadczam. Członkowie rodziny, moi znajomi trafiają do różnych szpitali, lekarzy i dla mnie jest to podwójnie przykre. Mam tego absolutną świadomość, że poziom empatii w stosunku do pacjentów w polskich szpitalach  jest za mały i to jest złe. To jest też coś, na co zwracam szczególną uwagę, odkąd rzeszowska kardiochirurgia istnieje. Pacjent ma prawo być niezadowolony, rozżalony, ma prawo do informacji. Na pewno nie można jednak tolerować chamstwa ani ze strony lekarza, ani pacjentów. Bardzo dużo zależy od kierownictwa oddziału. Wiem, bo od czasu do czasu rozmawiam z moimi współpracownikami i zwracam uwagę na rzeczy, których być nie powinno. Każdy ma prawo być zmęczonym, rozdrażnionym, ale pewne formy zachowania w stosunku do pacjenta powinny być zachowane. To bardzo ważne.
 
W momencie, gdy otwiera Pan klatkę piersiową pacjenta i widzi bijące serce, co Pan czuje?
 
Nic.
 
Naprawdę?
 
Wiem, że panią rozczarowałem, ale w takim momencie najważniejszy jest profesjonalizm. Z pacjentem należy nawiązać kontakt przed zabiegiem i po zabiegu. Absolutnie nie można sobie pozwolić na żadne emocje w trakcie operacji, to największe nieszczęście. Na sali operacyjnej trzeba zapomnieć, że wokół tego serca jest coś więcej. Mam zadanie do wykonania i koniec. W filmie "Bogowie" jest scena, w której prof. Religa jest bardzo niezadowolony, bo przez przypadek był świadkiem rozmowy pacjenta z córką. To dużo mówi o naszym zawodzie. Każdy chirurg, kardiochirurg musi się nauczyć, że pacjenta można lubić przed zabiegiem, po zabiegu, ale  nie powinno się o nim myśleć w trakcie zbiegu. Zbyt mocno obciążają wtedy emocje i bardzo łatwo o błąd.  Trzeba się odizolować od wiedzy, że pacjent ma rodzinę, trójkę dzieci, albo żonę w ciąży. I bez względu na to, jak walczymy o pacjentów, jak przez ten czas się do nich przywiązujemy, nie jesteśmy bogami.
 
To oznacza, że nikogo z bliskiej rodziny nigdy by Pan nie operował?
 
Raczej nie i uważam, że nie powinno sie tego robić, bo podejmuje się niewłaściwe decyzje.
 
Czasem najlepsze decyzje nie ratują pacjenta przed śmiercią. Jak wygląda w takiej chwili sala operacyjna, panuje cisza i słychać tylko aparaturę, czy może ze złości lekarze rzucają narzędziami?
 
Jest smutno. Nigdy nie rzucałem narzędziami. W takich chwilach nie mam żalu do pacjenta, ale wielokrotnie bywałem rozżalony sam z siebie.
 
W Rzeszów już Pan wrósł i nie wyobraża siebie nigdzie indziej?
 
Tu i teraz bardzo jestem związany z Rzeszowem, utożsamiam się z tym miastem. Jestem Ślązakiem z Rzeszowa, ale Ślązakiem od pokoleń i ciągle mówię gwarą. Nigdy, nawet przez sekundę nie uważałem, że osiedlając się w Rzeszowie, coś mnie w życiu ominie. Tutaj jest duży potencjał i ciągle wiele możliwości. Ambicje nie mają związku z czasem i przestrzenią, ludzie mają je zawsze i wszędzie. Na szczęście dla Rzeszowa.
 
Przy okazji 10. urodzin, jakie są ambicje rzeszowskiej kardiochirurgii na kolejne lata? 
 
Zawsze mieliśmy duży problem z działalnością naukową. Przez te lata mało było na oddziale specjalistów i wszyscy dużo operowaliśmy, a żeby pisać prace naukowe, robić publikacje, trzeba mieć czas, którego nam brakowało. Od roku mamy już kierunek lekarski na Uniwersytecie Rzeszowskim, oddział jest oddziałem klinicznym i mamy swoje ambicje. Rozpoczęliśmy też na większą skalę wspomagania lewokomorowe z urządzeniami EKMO. Na całym świecie wspomagania lewo-, prawokomorowe sztucznymi komorami są coraz bardziej powszechne i łatwiejsze do wdrożenia niż przeszczepy serca.
 
To, co przez 10 lat udało się na rzeszowskiej kardiochirurgii, przerosło Pańskie marzenia?
 
Nie. Już wtedy uważałem, że stać nas na bardzo dobry oddział, rozpoznawalny w Polsce. I tak jest. Jesteśmy jedną z najbardziej znanych kardiochirurgii zarówno wśród kardiologów, jak i kardiochirurgów. Mówię to szczerze, bez fałszywej skromności i jestem z tego dumny.
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy