Reklama

Ludzie

Eko, wege i slow po lasowiacku. Dom w Puszczy Sandomierskiej

Alina Bosak
Dodano: 24.03.2023
56568_5k4a8429
Share
Udostępnij
Joanna wróciła do korzeni, Marcin mówi, że w Alfredówce i jemu serce zaczęło bić po lasowiacku. Na wsi pod Nową Dębą dokonali prawdziwego przewrotu, czyniąc odziedziczony po dziadkach dom kultowym adresem dla miłośników eko, wege i slow life. Kiedy po 10 latach, ogłosili, że koniec z przyjmowaniem gości, bo nastał czas wychowywania dzieci, turyści nie kryli żalu. Ale przewrót trwa. Założona przez Marcina Fundacja Q nie ustaje w promowaniu Puszczy Sandomierskiej, 100-tysięczna społeczność moderowanej przez niego grupy Kultury w Kwarantannie zachwyca się pierwszym numerem magazynu „Chmury Kultury”, a Joanna zdobywa fanów podcastami „Kuchnia z sercem”. Swoje gospodarstwo przygotowują do produkcji marchewkowego pesto. 
 
W tle ściana lasów Puszczy Sandomierskiej. Wśród nich, niedaleko, są setki hektarów stawów rybackich, które 100 lat temu zakładała rodzina Tarnowskich. Teraz królestwo zwierząt i ptaków. Odnalezienie domu Joanny Sadeckiej-Kurnik i Marcina Kurnika w tym sielskim krajobrazie nie jest trudne. Wieś to ulicówka. Położona wzdłuż biegnącej środkiem drogi. Wystarczy wypatrywać uplecionej z gałęzi bramy, by za chwilę przez podobną furtkę wkroczyć do Dobrego Miejsca. W Internecie reklamowało się hasłem: „Mamy dla Was czas”.

Ksiądz niedowierza
 
To był odruch serca i podróż w nieznane. Kiedy zmarł dziadek Joanny, a rodzina zastanawiała się, co począć z gospodarstwem pod Nową Dębą, podjęli spontaniczną decyzję, by się tu wprowadzić. Mieszkali wtedy w Krakowie i wiedzieli, że chcą domu na wsi, chociaż wydawali się wtedy raczej mieszczuchami. Wprawdzie Joanna studiowała kulturoznawstwo i interesowała się etnografią, a jej przodkowie z dziada pradziada gospodarowali w Alfredówce, ale już ojciec po naukę ruszył do szkoły w Szczecinie, został marynarzem i w nadmorskim mieście osiedlił się na stałe. Tam też Joanna urodziła się i wychowała. Z kolei Marcin pochodzi z rodziny górniczej związanej z Jaworznem na Wyżynie Śląskiej. W mieście, które sto lat temu zapewniało ponad 80 proc. wydobycia węgla w Galicji (bo do niej wtedy przynależało), i on ukończył szkołę górniczą. Jak jego ojciec i dziadek. Dopiero potem wziął się za studiowanie mediacji. Wieś zdecydowanie nie stanowiła jego korzeni. Mimo to ciągnęło go do Alfredówki tak samo jak Joannę.
 
2-hektarowe gospodarstwo, z drewnianą chałupą, oborą i stodołą, było okazałe, ale nadawało się do generalnego remontu. To ich nie zniechęciło. – Na początku, kiedy tutaj przyjechaliśmy, zamierzaliśmy zadomowić się w stodole – wspomina Marcin. – Kiedy to usłyszała babcia, która wciąż tu mieszkała, od razu przygotowała dla nas pokój w domu i wyprowadziła się do Szczecina, oddając nam całe gospodarstwo. No i wprowadziliśmy się. Tuż przed zimą. 
 
– Obłęd – kręci głową Joanna. Nie żałuje, chociaż ta pierwsza zima dała im w kość. Dziś lubią sobie przypomnieć wizytę księdza po kolędzie, który wkroczywszy w ich progi, sceptycznie pytał, jak sobie dadzą radę i z czego będą tu żyć. Chcieli z agroturystyki. 
 
Pierwsze dwa lata spędzili porządkując i przygotowując gospodarstwo na przyjęcie gości. Byli najlepszą ekipą remontową w okolicy, bo zapałem nie miał im kto dorównać. Poza tym Marcin lubi ciesielkę i ma do niej talent. Najpierw wyremontowali jedną izbę, do której przyjechali pierwsi turyści. Potem kolejne pomieszczenia. Kiedy zrobili poddasze, mogli zamieszkać na górze, a trzy pokoje na parterze oddać przybyszom. W dawnej oborze powstała obszerna kuchnia z jadalnią – z niskim sufitem, ceglaną ścianą i wielkim drewnianym stołem  – niedługo miejsce rozmów z pasjonatami, artystami i miłośnikami natury, którzy zaczęli docierać tu z różnych zakątków Polski i świata. Zmęczeni zgiełkiem, krzykliwą miejską przestrzenią, z ulgą siadali przy grubym blacie, odnajdując jakąś pierwotną radość w tej pozbawionej blichtru i trochę surowej przestrzeni.
 
– W drugim roku mieszkania wzięliśmy ślub, wyprawiając w stodole wesele. Wtedy nie wyglądała jak dziś – wspomina Marcin pokazując przestrzeń, która przypomina wiejski loft  – w drewnianych ścianach gigantyczna przestrzeń z wydzielonymi strefami pracy i odpoczynku, schodami na antresolę, gdzie mieści się sypialnia. Przez otwarte drzwi wchodzi się wprost do lasu, który zasadził dziadek Joanny, a w którym Marcin wyciął prostą jak struna alejkę – jeden z najpiękniejszych zakątków Dobrego Miejsca. – W stodole mam dziś biuro, ale mieszkaliśmy tu przez pewien okres – opowiadają. Do czasu aż zapadła kolejna życiowa decyzja. Ich rodzina urosła. Najpierw urodził się Jasiek, a dwa lata temu na świat przyszły bliźnięta Rozalka i Fryderyk. Postanowili zrezygnować z wynajmowania pokoi gościom i stworzyć dzieciom dom, w którym to one, a nie przybysze, będą najważniejsze. – Więc znów coś zmieniamy, przemeblowujemy, remontujemy. I cieszymy się, bo okazuje się, że to naprawdę wygodny dom.
 
Puszcza niepokornych
 
Goście, którzy wracali do Alfredówki co roku, decyzję o zamknięciu zrozumieli. W końcu taka była idea Dobrego Miejsca – żyć w zgodzie z sobą, naturą, bez przymusu. Iść za głosem serca. Po lasowiacku. Nie może być inaczej, kiedy się zamieszkało w Puszczy Sandomierskiej. Na jej obszarze wskutek asymilowania się różnych nacji osiedlających się na tych terenach od XIV wieku wykształciła się grupa etnograficzna zwana Lasowiakami. Puszcza była rozległa i równie daleko rozciąga się wpływ kultury lasowiackiej – od Sandomierza i Gorzyc po Głogów Małopolski, Leżajsk, na północ od Ropczyc. Od Baranowa Sandomierskiego i na wschód od Mielca po Stalową Wolę, Nisko, Sarzynę, a według Franciszka Kotuli jeszcze dalej na wschód, aż po Tarnogród. 
 
Fot. Tadeusz Poźniak
 
– Najbardziej kocham właśnie etniczność – stwierdza Marcin. – Przyglądanie się ludziom pod kątem miejsca, w którym są osadzeni, sięgając 200-300 lat wstecz. Czym byli uwarunkowani, że dziś żyją tak, jak żyją? Tu w Alfredówce dokonywałem ważniejszych odkryć i obserwacji. Jak mówiłem, pochodzę z Jaworzna, gdzie płynie Przemsza. Była granicą między Śląskiem a Galicją. I w Jaworznie czuć te granice Śląska – zaborów, powstań śląskich i wszystkich rzeczy związanych ze Ślązakami. Mimo to bardziej czułem się związany z Galicją i Austro-Węgrami. Może dlatego od razu poczułem się tu dobrze.
 
Kiedyś zapytał kogoś z miejscowych, dlaczego ludzie nie uprawiają tutaj pól tak jak po drugiej stronie Wisły. Usłyszał, że tam jest lepsza ziemia, a tutaj ugór i piach. – Ale ma to też inne uwarunkowania. Za rzeką był pan, który nie pozwalał chłopom przemieszczać się, a tu była wolność. Nikt kajdanami do ziemi nie przywiązywał – stwierdza Marcin. – Lasowiaków postrzegam jako ludzi charakternych. Zawsze pociągały mnie niepokorne typy, Stanisław Grzesiuk i jego książka „Boso, ale w ostrogach”, śląskie historie o Ondraszku, zbójnikach z gór. Tu ludzie też musieli mieć silne charaktery.  Żyli w trudnym miejscu. Widły Wisły i Sanu porastała puszcza pełna bagnisk. Wyrywali jej ziemię kawałek po kawałku. Tworzyli małe osady, próbowali żyć. Co jakiś czas, król ułaskawiając jeńców tatarskich, szwedzkich osadzał ich w tych lasach. Takie tu było sąsiedztwo. I wydaje mi się, że doskonale rozumiem tych ludzi. Tutaj, mimo że większość życia jestem wegetarianinem i walczę o to, aby zwierzęta mogły funkcjonować niezagrożone, wpuściłem promyk zrozumienia dla kłusownictwa – zrozumiałem tych ludzi, którzy żyjąc tutaj byli zmuszeni do tego, żeby od czasu do czasu coś upolować. To bliskie kulturze Indian. Pierwotne, prawdziwe. Pamiętam jak tu pierwszy przyjechaliśmy, na wakacje. Poszliśmy do skansenu i od razu w nim się zakochaliśmy. Mieliśmy tam nawet część imprezy ślubnej i kroiliśmy weselny tort. Pracownicy nam czajnik pożyczali. Przyjaźnimy się z nimi do dziś.
 
Od początku byli ich sojusznikami w promowaniu kultury lasowiackiej. Kiedy 11 lat temu sprowadzili się do Alfredówki, uderzyło ich piękno puszczańskich lasów i to, że Podkarpacie nie promowało tych terenów. Dla obojga rejon dawnej Puszczy Sandomierskiej był ciekawy, jak dla każdego turysty, który styka się regionalną oryginalnością. – Zamieszkaliśmy tu, więc uczyliśmy się patrzeć na wszystko oczami miejscowych, naszych sąsiadów. Ale też dostrzegaliśmy niezwykłość w rzeczach, które dla nich od zawsze były czymś powszednim – stwierdza Joanna. – Poznawaliśmy ten region dla siebie i przekazywaliśmy tę wiedzę dalej – naszym gościom. Od początku cieszyło nas wynajdywanie ciekawych miejsc, „smaczków”, które mogliśmy polecić turystom. Szczególnie, że ta część województwa podkarpackiego nie jest postrzegana jako atrakcyjna turystycznie. Kiedy przyjeżdżają do nas ludzie z Warszawy, Krakowa, innych dużych miast, niewiele skojarzeń nasuwa im się na myśl. Siarka w Tarnobrzegu i filmowy ojciec Mateusz z Sandomierza. Poza tym nie wiedzą nic o dziedzictwie regionu. Tę lukę zaczęliśmy wypełniać. Gromadząc przewodniki i niszowe, lokalne publikacje.
 
Zaczęli organizować plenery fotograficzne. Ludzie przyjeżdżali, by siedząc w krzakach z aparatem „polować” na daniele, łosie czy wilki. – Zachodzą tu trzy watahy – zdradza Marcin. – Dzięki obrożom lokacyjnym założonym zwierzętom mogliśmy kiedyś w naszej kuchni, razem z zoolożką prof. Sabiną Nowak, obserwować, jak przemieszczają się po lesie. Najpiękniejsze, jak basior opiekuje się wilczycą. Już nie wędruje po elipsie, tylko nieustannie przemieszcza się po trasie „jedzenie – dom, jedzenie – dom, jedzenie – dom”. Ona nie odchodzi od młodych, on przynosi im wszystko, łącznie z wodą. 
 
Puszcza Sandomierska jest pełna takich opowieści. Dlatego z Regionalnym Centrum Promocji Obszaru „Natura 2000” w 2016 roku powołali Akademię Przyrody. To były 3 lata spotkań akademickich dla młodzieży, w jedną niedzielę w miesiącu, na które zapraszali przyrodników, ekologów i pasjonatów z całej Polski. Coraz szerzej rozwijali działalność społeczną. W 2018 roku wspólnie m.in. z fotografem Robertem Wilkiem, z którym odbyli niejedną wędrówkę po lesie, założyli Fundację Q. Cel: inicjowanie, wspieranie i kreowanie działań na rzecz rozwoju twórczości i kreatywności, społeczeństwa wiedzy i kultury współistnienia. Wizja: Sięgając po historie lokalną i dziedzictwo miejsca, obudzić w sobie i innych kreatywność i innowacyjność, po to by budować swoją tożsamość i poczucie własnej wartości, by stawać się.
 
Jedną z akcji fundacji była kampania „Nie ma siary, jest Tarnobrzeg”, mówiąca o tym, że  chociaż skończyło się wydobycie siarki, miasto wciąż żyje, ma wiele do zaoferowania i już najwyższy czas pozbyć się kompleksów, których się nabawiliśmy, gdy przestało być miastem wojewódzkim – tłumaczy Marcin. 
 
Taką pozbawioną kompleksów więź z przeszłością budowało również Muzeum Opowieści, które przez dwa lata prowadzili w budynku dawnej szkoły w niedalekim Rozalinie. Fundacja zaczęła gromadzić pamiątki dotyczące historii nowodębskich zakładów powstałych wraz z Centralnym Okręgiem Przemysłowym – archiwalne materiały prasowe, plakaty, widokówki, fragmenty polskich kronik filmowych oraz wszelkie inne nagrania i zdjęcia dotyczące historii Nowej Dęby. – Podjęliśmy współpracę z Instytutem Pamięci Narodowej, zorganizowaliśmy kilkadziesiąt wystaw i koncerty zespołów z całej Europy – opisuje Marcin. – Chcieliśmy już otwierać hotel, aby dzieci mogły przyjeżdżać na kilka dni, i poznawać region. Na konwentach edukacji domowej lekcje miał prowadzić m.in. zaprzyjaźniony z nami Wojciech Bonowicz. Ale w marcu 2020 roku przyszedł covid, wszystkie rezerwacje zostały odwołane, a muzeum w Rozalinie musieliśmy zamknąć. To jednak nie koniec. Chcemy je reaktywować. We własnym budynku. I nad tym teraz pracujemy.
 
Fot. Tadeusz Poźniak
 
Gotujemy wam kulturę

W Alfredówce pomysły nigdy się nie kończą, a przeszkoda bywa początkiem czegoś nowego i niezwykłego. To stąd w głównej mierze moderowana jest facebookowa grupa „Kultura w kwarantannie”, która powstała z potrzeby chwili spowodowanej epidemią koronawirusa i w krótkim czasie zdobyła 100 tysięcy fanów. – Uruchomił ją nasz przyjaciel Marcin Piotrowski na drugi dzień po tym, jak zorganizowaliśmy chyba pierwszy w sieci koncert online ze zbiórką datków dla irlandzkiego barda Richiego Rosa. Zaprosiliśmy go na występ w rzemieślniczym Browarze Lasowiak, ale zanim zdążył zagrać, 13 marca premier ogłosił lockdown. 30 minut później wszystkie rezerwacje biletów zostały odwołane. No a Richie nie miał za co wrócić do domu. Stąd ten koncert online ze zbiórką datków dla artysty i pomysł Marcina, żeby stworzyć grupę, w której będziemy promować takie akcje – opisuje animator z lasowiackim sercem.
 
Marcin Piotrowski, który niedaleko Cieszanowa razem z żoną prowadzi Chutor Gorajec, robi dla promocji podkarpackiego Roztocza to, co Joanna i Marcin Kurnik starają się robić dla Puszczy Sandomierskiej. Ta przyjaźń zaowocowała też Festiwalem Wędrowiec, którego pierwsza edycja pod szyldem Muzeum Opowieści odbyła się w Cieszanowie. – Wiele rzeczy robimy – przyznają. – Grupa „Kultura w kwarantannie” miała gigantyczny wzrost. Była idealnie wycelowana w potrzebę, a Narodowe Centrum Kultury wsparło ją dotacją, która przez pewien czas pozwalała opłacać kilku moderatorów, organizować koncerty i szkolenia. Udało nam się jednocześnie pokazać, że kultura i wolontariat w kulturze sprawdzają się. 
 
Społeczność internetowa zaczęła się dzielić nieprawdopodobną ilością swoich prac, artystycznych prób i dojrzałych dzieł. A efektem tego trwającego ponad rok twórczego fermentu stał się magazyn „Chmury Kultury”, którego pierwszy numer ukazał się przed wakacjami. Na tym ogólnopolskim forum gospodarze z Alfredówki nie omieszkali znaleźć miejsca dla lasowiackiej kultury i wegańskich przepisów prosto z Puszczy Sandomierskiej. Jest ku temu dobry pretekst. Joanna właśnie została autorką podcastów „Kuchnia z sercem”. W kilkunastominutowych filmikach pokazuje, jak przyrządzić regionalne potrawy, dopasowane do pór roku. Podzieliła się już przepisem na chleb, syrne smarowidło, zapiekankę ziemniaczaną, kalachę babki Hanki z ziemniaków i kaszy jaglanej, czy herbatę miodowo-lipowa wpisaną na listę produktów tradycyjnych Ministra Rolnictwa i Rozwoju Wsi. – Hrabia Tarnowski taką herbatką częstował chłopów z okazji świąt – przypomina Joanna. Bo gotowanie stara się łączyć z opowieściami o tradycjach, lokalnych produktach i publikacjach, które ją zainspirowały. Filmiki można oglądać na facebookowym profilu „Podkarpackie”, który prowadzi Urząd Marszałkowski Województwa Podkarpackiego, wspierający ten projekt.
 
Fot. Tadeusz Poźniak
 
Zainteresowanie kuchnia przyszło w sposób naturalny. – Kiedy otworzyliśmy gospodarstwo agroturystyczne, musiałam czymś gości nakarmić. Tworzyliśmy miejsce kameralne, w którym byliśmy blisko naszych wczasowiczów.  – uśmiecha się Joanna. – Słuchałam, co mówili,  byłam ciekawa ich opinii. A oni chcieli poznawać kuchnię regionalną. Kiedy w Polsce modny stał się nurt wegański, także od razu to odczuliśmy. Pytania o to, czy taką kuchnię oferujemy, stały się powszechne w rozmowach i emailach dotyczących rezerwacji. To w naturalny sposób rozwinęło moje zainteresowania kuchnią lasowiacką – w głównej mierze jarską. Ona od początku mnie interesowała jako dziedzictwo regionu.
 
Teren był trudny, bagnisty, a kuchnia chłopska i uboga, ale harmonizująca z rytmem pór roku i dostępnością składników. Wiosną, na przednówku, kiedy w komorach pokończyły się zapasy, chodzono do dworu po obierki z ziemniaków i nimi żywiło się całą rodzinę.  
 
– Lasowiacy bazowali na tym, co było najbardziej dostępne: ziemniakach, kapuście, roślinach strączkowych. Ta ograniczona lista jest genialną bazą do wielu potraw – zauważa autorka „Kuchni z sercem”. – Kiedy czytam ludowe przepisy,  spisane z przekazów ustnych, podawanych z pokolenia na pokolenie, jestem zafascynowana tym, jak te same składniki można wciąż na nowy sposób łączyć, podawać w rozmaitych wersjach. W okolicy popularne były żarty, że gospodynie lasowiackie w kółko podają jedno i to samo. Ale z drugiej strony te potrawy wzbogacano roślinami dzikimi, które występowały w puszczy. Wykorzystywano grzyby i jagody. Z żołędzi robiono kawę – mówi Joanna i przyznaje, że sama także modyfikuje tradycyjne potrawy. – Hitem lasowiackiej kuchni jest kapusta ziemniaczana. Danie, które nie zawiera kapusty i powstaje na bazie ukiszonych ziemniaków. Ziemniaki się rozdrabnia, zostawia na noc w ciepłym piecu, a po ukiszeniu poddaje dalszej obróbce. Powstaje z tego danie o konsystencji gulaszu, występujące w milionie wersji. Z grochem, z fasolą, w każdym domu inne. 
 
Joanna także je robi, ale po swojemu. Ziemniaków nie kisi tylko zakwasza sokiem z cytryny albo z sokiem z kiszonej kapusty. Bo nie jestem lasowiacką gospodynią, ale kimś kto z lasowiackiej tradycji czerpie. – Jest w tym pewna wartość – mówi. – Bo tradycja będzie żyła tak długo, jak długo będziemy w stanie adaptować ją do naszego współczesnego życia. Owszem, dbają o jej zachowanie muzea, skanseny, etnografowie. Ale tu chodzi także o utożsamianie się. Kuchnia jest czymś, co towarzyszy ludzkiej kulturze nieustannie i odbija się w niej całe nasze życie, codzienność. Jeśli po składniki, z których korzystali nasi przodkowie, będziemy sięgać w sposób naturalny, zwyczajnie, to to pozwoli nam czuć korzenie, utożsamiać się z daną kulturą.
 
Wolność kocham

Gospodarze Dobrego Miejsca czują, że nadszedł wreszcie moment, w którym dziedzictwo lasowiackie budzi się w działaniu. Przybywa inicjatyw społecznych z nim związanych, ludzie chcą na nim budować nowe rzeczy. Ostatnio w Stalowej Woli zainicjowano Klaster Lasowiacki, a w oficjalnej komunikacji podkarpackiego samorządu dotyczącej turystyki pojawiają się już nie tylko Bieszczady i Rzeszów, ale również Roztocze Południowe i wreszcie Puszcza Sandomierska.

– Ten region nie jest jeszcze gotowy na turystyczny rozmach – przyznaje Marcin. – Potrzebne są różne inicjatywy, rozłożona w czasie strategia władz lokalnych. Miejscowi ludzie wciąż są mentalnie związani z przekonaniem, że praca jest „na zakładach”, że praca to przemysł. Nie są skłonni z tym tak po prostu pożegnać się i z dnia na dzień zdecydować: „Teraz idźmy w przyrodę, w turystykę”. Powstała masa publikacji, w których autorzy pochylali się nad problemami małych i średnich miasteczek. Wrócę jeszcze raz do mojego rodzinnego Jaworzna. W miasteczku, w którym mieszkało ok. 140 tys. ludzi, nagle padła jedna kopalnia, druga, jedna elektrownia, druga. Garbarnia, dolomity. Pach! Została jedna elektrownia, jedna kopalnia i Organika-Azot. Liczba mieszkańców spadła do 80 tys. Ale dziś to miasto sobie radzi. Jest po części sypialnią Śląska, z dolomitów uczyniono najpiękniejszy geopark, z wielu rzeczy, które były umierające, nagle coś powstało. Trzeba było na to 30 lat. A tu, u nas, mamy ludzi, którzy jeszcze do niedawna pracowali w Tarnobrzegu, „na kopalni”. Żyją jeszcze tęsknotą za tamtym, ale powoli to się zmienia. Zainwestowano w Jezioro Tarnobrzeskie, odżył zamek Tarnowskich w Dzikowie, coraz lepiej funkcjonuje Muzeum Siarki w Tarnobrzegu. To już nie tylko Baranów Sandomierski, Muzeum Regionalne w Stalowej Woli i Muzeum Kultury Ludowej w Kolbuszowej, które wcześniej wydawały się jedynymi jasnymi punktami w ofercie turystycznej regionu. 
 
Rozwój turystyki jest szansą na znalezienie sposobu na życie i utrzymanie dla tysięcy mieszkańców także północnej części Podkarpacia. Marcin i Joanna, pozostając wciąż nieformalną agencją marketingową lasowiackiej kultury, na swój biznes już pomysł mają.
 
– Na razie jesteśmy głównie rolnikami i hodujemy sześć owiec – śmieją się. – Ale niebawem zostaniemy producentami rolnymi. Rozbudowujemy gospodarstwo i będziemy robić wegańskie pesto alternatywne. Z marchwi. Posadzimy ją w dwóch tunelach, ponieważ natka musi mieć cieplarniane warunki, dużo wilgoci i ciepła. To z niej powstanie pesto. Korzeniami nakarmimy konie. W planach jest także danie z pokrzyw. Już rosną!
 
Fot. Tadeusz Poźniak
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy