Reklama

Lifestyle

Dońskie amazonki. 50 dzieci mamy Tani

Anna Koniecka
Dodano: 05.03.2015
18270_1-001
Share
Udostępnij
W pociągu Moskwa – Rostow nad Donem wszystkie miejsca są pozajmowane oprócz jednego, przy drzwiach do toalety i znajdującej za nią palarni. Najgorsza lokalizacja w płackartnym – wagon bez przedziałów, dwa piętra kuszetek po obu stronach wąskiego przejścia. Pasażerowie łażą non stop. Lubią zakurzyć, no i pogadać. Zasada tisze jediesz, dalsze budiesz obowiązuje jeszcze na szczytach władzy i w państwowych mediach. Ci, co nie mają do stracenia posad ani fortun, gęby na kłódkę trzymać już nie muszą. Potrafią być szczerzy i samokrytyczni do bólu. I w dalszym ciągu lubią Polaków, co by mogło świadczyć o tym, że opanowali, w przeciwieństwie do nas rzadką sztukę oddzielania normalnych ludzi od nienormalnej polityki.
 
Na większych stacjach dosiadają się handlarze. Nienamolni. Dużo kobiet. Jadą jeden przystanek. Za ten czas muszą sprzedać towar. Nie potrzeba wywiadowni gospodarczej ani marketingu – w obnośnej ofercie widać, z czego żyje okolica przez którą przejeżdża pociąg. A więc: pierwsza stacja za Moskwą – blaszane tace malowane jak chochłoma (tańsze niż na Arbacie). Gdzieś po drodze – kieliszki z kolorowego szkła zdobione złotem. Hit sezonu! Porcelana stołowa – pakowana fabrycznie. Luzem – pluszowe miśki wielkości pół chłopa nieułomka. Nietrafiona oferta. Bo jak takiego miszkę wieźć? Spać z nim na waleta? Kuszetka wąziutka.
 
Nocą wzdłuż peronów widać najpierw rzędy zapalonych latarek w wyciągniętych do góry rękach, a dopiero potem ludzi i towar. Zapamiętałam mężczyznę z pudełkiem czekoladek. Jednym. Zamieniliśmy parę słów. Nauczyciel emeryt. Zdawał się być zakłopotany sytuacją. Czekoladek nie kupiłam. Żałuję. Nie miałam rubli. Obmien waluta (człowiek – kantor), wsiadł na następnej stacji. Kurs rubla do dolara lepszy niż w Moskwie.
 
Tak żyje mała Rosja przedsiębiorczych ludzi. Ruchem wahadłowym od stacji do stacji. Zima – lato. Plucha – mróz. 
 
Pani Antonina
 
Na stacji miśków gigantów wsiadła elegancka, starsza pani. Zlustrowała wagon i stwierdziła, że ona przy drzwiach do ubikacji nie pojedzie, bo to nie jej miejsce, po czym grzecznie, lecz stanowczo wyprosiła pasażerkę spod okna. Tamta, niechętnie, ale ustąpiła.
 
Konduktorka przyniosła herbatę i pościel. Kawał nocy jeszcze przed nami. W Rostowie będziemy rano.
Usadowiwszy się w pachnącej krochmalem bielutkiej pościeli rosyjskich kolei państwowych, charakterna starsza pani wdała się ze mną w rozmowę. Antonina Pawłowna (zyskuje przy bliższym poznaniu), jest dyrektorem małej kompanii turystycznej. Kobieta z misją. Razem z córką, naukowcem, zbiera po domach ubrania, pościel i inne rzeczy, które ludzie by wyrzucili, chociaż są dobre. Trafiają się nawet ubrania z metką. Samochodem córki, własnego nie ma, rozwozi to wszystko po wsiach do biednych ludzi. 
 
– U nas, Anno Marianowna, sekendhandów jak w Europie czy w Ameryce nie ma, wszystko wyrzuca się na śmietnik. W sierocińcu by wzięli, ale nie wolno. Ma być ze sklepu i z certyfikatem. Głupota! Nie do pokonania jak cała nasza biurokracja. Miliony rubli idą na pomoc społeczną, ale kto nastarczy? To jakby sitkiem czerpać wodę. Nikt nie wie, ile jest bezdomnych dzieci, co je wychowuje ulica. A w jakim upodleniu one żyją? Moja znajoma troje maleńkich dzieci zabrała ze śmietnika. Dwoje następnych zabrała z kołchozowego chlewu, niedaleko wsi, w której mieszka. I tak bym mogła jeszcze długo wyliczać. Ona wychowała pięćdziesięcioro dzieci, niechcianych, porzuconych przez matki zaraz po urodzeniu, albo chorych. Większość to są już dorośli ludzie, pracują, pokończyli szkoły, niektórzy nawet studia. Ale dom jest nadal pełen dzieci. 
 
Pani Antonina powiedziała mi, gdzie mieszka ta kobieta. Zapisałam: Tatiana Wasilewna Sorokina. Pasiołok Rasswiet. Aksajskij rajon. Rostowskaja obłast.
 
(Według szacunkowych danych ministerstwa spraw wewnętrznych bezdomnych dzieci w Rosji jest od 1 do 4 milionów.  Wg prokuratury – 1 milion. Około 98%  dzieci mieszkających w rosyjskich domach dziecka nie jest sierotami.)
 
Dzikie Pola

Niedaleko Aksaja, dawnej kozackiej stanicy, tory kolejowe skręcają łagodnie w stronę Donu. Biegną skrajem wysokiego brzegu. Za oknami pociągu płynie cichy Don. Łódeczki rybaków kołyszą się na wodzie. Łany kamysza porastającego łąki kłaniają się wiatrowi. Piękny świat. Poranek. Późna ciepła jesień. 
 
Do Rasswieta pociąg nie kursuje, tylko autobusy i marszrutki, najbliżej z Aksaja. 
 
Mama Tania
 
U Sorokinów na podwórku rośnie orzech.  Koślawy, ale i tak wszyscy go kochają, a najbardziej dzieci. Bo kiedy ma przyjść Died Maroz, mama Tania wiesza tam worek z prezentami. Raniutko wszystkie dzieciaki pędzą najpierw pod orzecha. 
 
Dom – jak jaskółcze gniazdo. Przerabiany, żeby dolepić więcej pokoików dzieciom. Salon zabudowany szafkami pod sufit. Na kilku wiszą świeżo uprasowane szkolne mundurki. Kanapa – rodzinna. Piękne akwarium i konkurent – telewizor. Trzy lodówki, bo w kuchni nie ma miejsca.
 
Co to znaczy pięćdziesięcioosobowa rodzina można zrozumieć dopiero jak się patrzy na olbrzymich rozmiarów plakat wiszący w salonie na centralnej ścianie. Są na nim zdjęcia wszystkich dzieci Sorokinów. Przysposobionych, adoptowanych, co za różnica. To są ICH dzieci. Własnych mają dwoje. 
Mama Tania wymienia kolejno imiona córek, synów, synowych, zięciów, wnuków. Najmłodszy, 42 wnuk – Alosza, dień rażdienia 23 maja. Pamięta, kiedy każde dziecko ma urodziny. To jest najważniejszy dzień. W Rosji imienin się nie obchodzi. A jak się rodzi dziecko, dostaje w prezencie łyżeczkę z wygrawerowanym imieniem, albo odbitym od sztancy, jeśli urodzinowy prezent jest w skromnej blaszanej wersji, a nie złoty. 
 
Chyba rozumiem, dlaczego na plakacie „genealogicznym” Sorokinów zdjęcia dzieci są wkomponowane w zagłębienia namalowanych, złotych łyżeczek. Przecież, kiedy te dzieci trafiają do tego domu, to jak powtórne narodziny. 
Przy jednym zdjęciu Tatiana zatrzymuje się dłuższą chwilę.  – Lonia. Miał 20 operacji. Urodził się z zajęczą wargą, jeździliśmy po szpitalach i klinikach plastycznych aż do Moskwy. No i udało się. Nic nie widać, prawda jaki piękny mężczyzna z niego wyrósł?
 
Witalik – u niego też była potrzebna operacja. Mąż sprzedał samochód, żeby zdobyć pieniądze.  I Witalik pierwszy raz w życiu mógł zobaczyć na własne oczy jak wygląda świat. 
 
Sieroża. Matka urodziła go w więzieniu. Był tam z nią cztery lata. Gdy wyszła, urodziła kolejne dzieci Witalika i Lenę. I znów poszła siedzieć, bo zabiła męża, strasznie pił. A dzieci zabrano do szpitala w Cimlansku. Właśnie tam, koło śmietnika przy miejskim szpitalu zobaczyłam Witalika jak wygrzebuje ze śmieci kość i podtyka ją malutkiej dziewczynce. Masz, Lenka, pojesz – mówił. Ja tego nigdy nie zapomnę. On miał wtedy trzy latka, a ona dwa. Naszą Lenkę wydaliśmy ostatnio za mąż. Siedemnaste wesele w rodzinie.
 
Żenia i Walusza. Rodzeństwo z wioski  Bolszoj Łog niedaleko Rasswieta. Matka ich porzuciła. Miała się nimi opiekować babcia i ojciec – oboje alkoholicy. Trzymali dzieci zamknięte w kołchozowym chlewie. Kiedy wykąpałam Walę i ostrzygłam ją pierwszy raz w życiu, pokazałam jej lusterko, a ona rzuciła się z piąstkami do mnie i płacze!
 
Wszystkie dzieci noszą nazwisko przybranych rodziców. Również te, które nie zostały adoptowane. Gdy kończą osiemnaście lat, zmieniają nazwisko na Sorokin.  Tak chcą. Klan Sorokinów rośnie i trzyma się razem. Pomagają jedni drugim. 
 
Nadzieja to jest mój kompas na ziemi
 
W kuchni na patelni skwierczy słonina z cebulką. Zupa w wielkim garnku. Od samego zapachu człowiek robi się głodny. Kuchnia wąska jak kiszka. Długi stół pod ścianą. Na nim rządek słoików z grzybami. Zdobyczne. 
 
Tatiana opowiada, że grzyby przywiozła z Moskwy od kuzynki. Była z dziećmi. W międzyczasie rozstawia talerze na stole. Zaraz wrócą ze szkoły pierwszaki. Taniusza i bliźnięta Danio i Dima. Najmłodsze dzieci z jedenaściorga w domu Sorokinów. 
 
– Zabrałam je prosto z porodówki. Dziewczynka miała trzy miesiące, bliźniaki trzy tygodnie. Zdążyłam jeszcze tylko zadzwonić do domu, żeby uprzedzić męża i starsze dzieci, że wiozę im prezent. No po prostu, mamuśki urodziły te dzieci i poszły używać życia. A dzieci miały być odesłane do sierocińca! I wtedy coś we mnie pękło. No, nie. Dziecko to nie paczka. Adoptowaliśmy całą trójkę. Chociaż wcale już nie planowaliśmy powiększać rodziny.  Mąż kończył 65 lat, był po zawale. Mnie stuknęła sześćdziesiątka. Ale chrzestni rodzice malców oraz dorosłe dzieci złożyły przysięgę w cerkwi gdyśmy chrzcili dzieci, że w razie choroby lub śmierci mojej albo męża, wychowają przybrane rodzeństwo. 
 
Taniusza pierwsza wróciła ze szkoły. Ledwo weszła w drzwi, już się chwali: – Mamo, dostałam dzisiaj piątkę! Dostaje całusa i dwa czekoladowe cukierki. 
Danio jest nieśmiały, siada na brzeżku krzesła. Mama Tania podsuwa mu talerz z zupą.
 
Dimka ani myśli siadać, je prędko na stojąco. – A gdzież ty się tak spieszysz? – pytam. – Idę z tatą na ryby – odpowiada z dumą malec. 
 
Kiedy pytam Tatianę, dlaczego wzięli na siebie taki ciężar i skąd biorą siłę, żeby wychowywać taką gromadę dzieci, mówi, że nigdy tego nie planowała. – Tak los zadecydował, a nie my. A siłę to ja biorę z dzieci. 
 
Tatiana wyrosła w rodzinie gdzie było pięcioro dzieci. Michaił nie miał nikogo. Wychował się w sierocińcu, w strasznych, głodnych latach dwudziestych ub. stulecia. W jednym łóżku spało po kilkoro dzieci, nie było ubrań, butów, ani nawet szmat, żeby owinąć nogi. Tak zaczynał życie. A potem internat, koszary –  nigdy nic własnego. 
Kiedy się pobrali, on miał 23 lata. Ona 18. Po roku urodziła się Anieczka. Potem Witalij. Bardzo chorował. Jest niewidomy. Wtedy postanowili, że więcej dzieci nie będą mieć. Ale długo nie upłynęło, jak chrześnica Tatiany przywiozła im swoją Saszeńkę. „Zabiorę ją, jak tylko się urządzę” – obiecała. Wróciła po 12 latach, zabrała córkę i oddała do domu dziecka. 
 
Odszukali ją, adoptowali. A potem zaczęli przygarniać kolejne dzieci niepotrzebne nikomu, tylko im. 
 
Tatiana mówi, że było wiele momentów, kiedy się bała. Najgorszy czas – koniec lat dziewięćdziesiątych: – Nie dostawaliśmy miesiącami ani kopiejki. Ani mąż, ani ja. A dzieci trzeba było nakarmić. Miałam im powiedzieć, że nie ma? Chodziłam do masarni i brałam „kości dla pieska”. Gotowałam zupy. Strachem się dzieci nie nakarmi.
 
Pierwszą pomoc, jaką dostali, to była krowa i farba na pomalowanie płotu. Z fundacji wspierającej rodzinne domy dostali busa.  – Bierzemy dzieci, jedzenie – żeby było taniej i… wczasujemy się przez cały tydzień nad morzem!  – śmieje się Tatiana.
 
Kobiety znad Donu, zawsze, odkąd historia sięga pamięcią, budziły podziw i respekt. Musiały bronić chutorów, dzieci i dobytku, kiedy ich mężowie wojowali gdzieś na Dzikich Polach, albo i dalej. Imały się też innych, pożyteczniejszych niż wojny męskich zajęć. Z tamtych burzliwych czasów pochodzi określenie: „dońskie amazonki”. Czyli kobiety dzielne i waleczne niczym mityczne amazonki opiewane przez starożytnych Greków. 
 
Dużo wody w Donie upłynęło od tamtej pory, a nic się właściwie nie zmieniło.  Dońska amazonka dźwiga na własnych barkach ciężar utrzymania rodziny i potrafi o nią zaciekle walczyć.   
 
Szukając realnego potwierdzenia mitu, archeolodzy odkryli, że nad Donem, wśród koczowniczych plemion naprawdę żyły kobiety obdarzone nadzwyczaj męską siłą i charakterem. Zawdzięczały to rzadkiemu genowi, który występował u 15 procent koczowniczych plemion.
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy