Reklama

Lifestyle

Angielska prowincja i pędzący Londyn na chwilę przed świętami

Anna Koniecka
Dodano: 22.12.2013
9828_IMG_0414
Share
Udostępnij
Londyn, pępek świata, jak zwykle chce być pierwszy we wszystkim, w kreowaniu przedświątecznych nastrojów oczywiście też. Ale tym razem przegrywa już na starcie, i to z kim, z najbardziej konserwatywną angielską prowincją, jaką  w opinii Anglików jest West Midlands. 
 
Prowincjonalna Anglia odchodzącego pokolenia. Sielska, nobliwa, jeszcze jesiennie wyzłocona w parkach i ogrodach wiejskich posiadłości należących od stuleci do tych samych rodów. Trochę pompatyczna, jak muzyka Elgara – przecież to Człowiek Stąd. Czasem zbyt dosłowna, jak Szekspir – też Człowiek Stąd. Celebruje „herbatkę” na worcesterskiej porcelanie, a gościa zabawia anegdotą, że serwis z tej najsłynniejszej angielskiej manufaktury podarował wdzięczny naród admirałowi Nelsonowi. 
 
Anegdota jest świeża jak świąteczny pudding, który czeka w spiżarni na swój wielki dzień już od września. No tak! bo to jest misterium i wymaga czasu – gdy trzynaście składników wędruje wpierw do misy, koniecznie trzynaście, żeby się szczęściło, każdy z domowników powinien je zamieszać przynajmniej raz, ze wschodu na zachód – koniecznie! Potem gotuje się na parze pięć godzin, odstawia do spiżarni. A potem już tylko codziennie wystawia, miesza i podlewa  rumem. I tak aż do Bożego Narodzenia, gdy jeszcze raz trzeba podlać i gotować pięć godzin. Kto ma na to czas? Nooo… O składniki  nie pytam, bo i tak nie pojmę.
 
Prowincja lubi mówić dialektami i donikąd się nie spieszy. A Londyn, miasto które nigdy nie zasypia, pije poranną kawę z plastikowych kubków biegnąc z metra. Ludzie dzierżą  przed sobą plastikowe kubki z kawą, jak oręż. W metrze ścisk. Autobusy w korkach. Człowiek Paczka w kartonie na rozpostartych ramionach zatarasował przystanek. Ale nikt go nie ofuknie, co najwyżej przeprosi. Sorry…sorry! – zniecierpliwiony syk przepada w ulicznym zgiełku. I co z tego, że u Harrodsa już płoną lampki na miniaturowych choinkach, a w oknie wystawowym na Piccadilly człapie po sztucznym śniegu renifer jak żywy choć wypchany. Może to prezent od Norwegów, którzy jak co roku przyślą największą choinkę, jaką mają, z podziękowaniem za pomoc podczas II wojny światowej  – to się nazywa wdzięczna pamięć! Choinka stanie na Trafalgar Square. Turyści uwielbiają witać przy niej Nowy Rok. A londyńczycy? Biegną zaaferowani. Święta przyjdą, i przejdą. Merry Christmas! – krzyczy mi do ucha Człowiek Reklama podając ozdobną torebkę.  W torebce jest czerwone serduszko, takie do ściskania w dłoni, żeby lepiej krążyła krew. Wolałabym deskorolkę – Londyn nie jest do zwiedzania na piechotę. Tęsknię za prowincją. Uciekam. 
 
Cameron idzie na wojnę
 
Armia sezonowych imigrantów zrywa właśnie ostatnie jabłka na farmach schowanych za kudłate żywopłoty i wiekowe drzewa. Prowadzą tędy drogi tak wąskie, że drugi samochód musi czekać na mijance. Nikt nie trąbi, nie popędza, czas odmierzają zegary na wieżach romańskich kościołów. Wszystko zasnute lodowatą mgłą. Natura kopiuje ją o świcie z obrazów  Goodwina, syna murarza co uczył się na szewca nim został słynnym pejzażystą. Mdłe słońce się spóźnia. Dopiero około południa zawisa nad polami, wąwozami, nad siecią kanałów i rzek, którymi niespiesznie płyną  barki. Latem można się zaokrętować na taką barkę i  podziwiać malarskie plenery w towarzystwie właścicieli mieszkających na barkach przez okrągły rok. To oni znów przypomnieli mi o nadchodzących świętach. 
 
Nad rzeką Severn w Worcester, jednym z piękniejszych miast środkowej Anglii, fotografując barki zacumowane przy marinie usłyszałam jak dwoje starszych państwa spiera się o to, czy lepszy do zapakowania świątecznych prezentów będzie papier w różowe czy w niebieskie gwiazdki. Ot, skala problemu, pomyślałam. Londyński parlament został akurat obrzucony petardami przez protestujących przeciwko kolejnym cięciom budżetowym, które, jak twierdzą wkurzeni Brytyjczycy, dołują gospodarkę. Obiektywnie i bez emocji: brytyjska gospodarka notuje najszybszy wzrost od 2010 roku (w trzecim kwartale br, urosła o 0,8 proc. kwartał do kwartału wobec 0,7 proc. w drugim kwartale – ogłosił w połowie października wstępne dane Narodowy Urząd Statystyczny). Ale wciąż jest grubo pod kreską. Realne dochody ludności spadają.
 
Cameron obwinia za to imigrantów, głównie ze Wschodniej Europy. Chce, żeby brytyjskie firmy prze¬stały ich za¬trud¬niać, bo odbierają pracę młodym Brytyjczykom, którzy nie mają szans konkurować z ciężko pracującymi Polakami, Litwinami czy Łotyszami. No i z tego powodu to całe pokolenie młodych może pozostać w tyle – ubolewa premier. Czemu nie widzi problemu w tym, że oni nie chcą aż tak ciężko pracować?
 
Konkurencja jest. Z samej tylko Europy Wschodniej – ponad milion ludzi. Kolejne ćwierć miliona wgarnie wraz z otwarciem brytyjskiego rynku pracy dla Rumunii i Bułgarii. Cameron boi się tego i zapowiada renegocjacje warunków ewentualnego(?!) pozostania w UE. Bruksela wyraża zdziwienie. No przecież Wielka Brytania była orędowniczką rozszerzenia wspólnoty, a gdy to się stało, chce  budować brytyjski/ berliński mur?

Brytyjscy podatnicy utrzymują 600 tysięcy bezrobotnych imigrantów z państw unijnych. Nie tylko ze Wschodniej Europy. Koszty – 1,5 mld funtów rocznie. Wg Sunday Telegraph liczba bezrobotnych imigrantów poszukujących pracy wzrosła w ciągu ostatnich sześciu lat o 73 procent. Cameron sugeruje, że przyjeżdżają po to, żeby żyć z benefitów. Wypowiedział wojnę wyłudzaczom zasiłków i mieszkań socjalnych. Słusznie, ale czy wygra, zależy od sprawności armii urzędniczej.
 
Drobny szczegół bez strategicznego znaczenia. Na obiady dla bezdomnych w Worcester przychodzi kto? – głównie Brytyjczycy. Na pobliskiej farmie, po kolana w błocie, 7 dni w tygodniu pracuje kto? Nie Brytyjczycy. Marco, Brazylijczyk: – To są złote pieniądze dostępne dla każdego, tylko trzeba się po nie schylić. 
 
No to jeszcze taka scenka: w supernowoczesnej bibliotece miejskiej i uniwersyteckiej zarazem, gdzie wszyscy mieszkańcy miasta mogą korzystać z darmowego Internetu, nie mówiąc o bogatym księgozbiorze, także w j. polskim, elegancki starszy pan pyta, czy mogę mu pomóc wyciągnąć „jego elektryczny przewód” spod biurka. Jaki przewód? – dziwię się jak ostatni gamoń, więc pan sam nurkuje pod biurko, grzebie pod wykładziną i wyciąga kabel, którym ładował przenośny akumulator. Prąd na wynos nie jest daniem firmowym biblioteki, zaręczam. 
 
Dla kogo święta będą na bogato?

 Zapowiada się pogoda dla bogaczy. Jeśli masz, 10 mln funtów i wpłacisz je do brytyjskiego banku to dostaniesz brytyjskie obywatelstwo po dwóch latach, a nie po pięciu jak do tej pory. Jeśli wpłacisz 3 mln to dostaniesz obywatelstwo po trzech latach. Wcale nie musisz tu mieszkać. To zrozumiałe! 70 procent Brytyjczyków uważa, że populacja imigrantów jest za duża, więc w następnych wyborach zagłosuje na tego, kto tę falę obieca powstrzymać. Imigranci dobrze wykształceni – proszę, lecz w ilości nienachalnej. A Polacy? Dawnośmy jako nacja nie mieli tak złej prasy. Lecz w kontaktach 1:1 poprawność angielska jest bez skazy. Mówię to jako turystka podróżująca po Anglii. Jak traktowani są pracujący, osobny temat. Wielowątkowy. Nie na dziś, idą święta. Jednego jestem pewna. Liderzy brytyjskich związków zawodowych spędzą je w poczuciu dobrze spełnionej misji. Znaleźli winnego – imigranci sami psują rynek pracy godząc się na najniższe stawki i traktowanie poniżej godności. Związki chcą ich bronić, jeśli się zapiszą i będą płacić składki. Tyle że legalnie pracujący nie zapisują się, bo się boją, że pracodawca jak się dowie to ich wyrzuci. A oni muszą pracować – nie za składki związkowców żyją. Pracujący na czarno nie mogą się zapisać. Formalnie nie istnieją. Są, lecz ich nie ma według tej księżycowej logiki związkowej.
 
 – Jedź do Birmingham. Wszyscy tam jeżdżą na zakupy, bo jest taniej – radzi Joao, Portugalczyk. Mieszkam  gościnnie w jego modernistycznym saloniku przy Foregate Street. Wieczorami, gdy wraca z pracy a ja ze swoich objazdów, opowiada mi o Portugalii. Projektował ubrania dla wielkiej firmy odzieżowej. Gdy zbankrutowała, przyjechał tutaj. Od 13 lat nie pracuje w dawnym zawodzie, jest rehabilitantem  w szpitalu. Opowiada o brytyjskim lecznictwie takie rzeczy, że lepiej nie chorować. Z tym, że to co jego napawa zgrozą, u nas bywa normą. Już wolę słuchać rad, jak niekonwencjonalnymi metodami przywrócić równowagę zaburzoną chorobą, zmęczeniem, stresem, czy zmianą diety. Ale żeby nie była teoria sobie a praktyka sobie, Joao gotuje mi „energetyzującą” zupę z jakiejś rośliny specjalnie sprowadzonej z Portugalii. No more  fish and chips!  Sprawdza się też złota rada mojego syna, poparta doświadczeniem  ze służbowych podróży, że jeść to w Anglii można ale  w hinduskich restauracjach. Bez urazy. Anglicy też nie mają najlepszego zdania o rodzimej kuchni. 
 
Ladacznica w kąpieli 

 W Birmingham, drugie po Londynie największe miasto Wielkiej Brytanii, uderza niespotykana na prowincji ciżba ludności kolorowej. Wiem, to nie jest poprawne politycznie, ale tu bardziej się czuję jakbym była w Afryce, Kambodży czy w Chinach. Nawiasem mówiąc, w chińskiej dzielnicy, parę przecznic od placu Victoria, spotkałam Chineczkę, z którą powspominałyśmy  Pekin. – Nie byłam tam 12 lat – mówiła ze smutkiem. – Więc czemu pani nie pojedzie? –  Musiałabym zamknąć sklep! 
 
Sklep, raczej sklepik, miniaturowy, z pamiątkami w chińskim wydaniu. Posążki Buddy, kadzidła, amulety i… śliczne jedwabne qipao. Ozdobione wizerunkami smoków, motyli, misternymi haftami kwiatowymi, chińskimi wzorami, których znaczenie cierpliwie objaśnia właścicielka. Wychodzi na to, że którąkolwiek suknię kupię, zapewnię sobie powodzenie, zdrowie, pomyślność. Najlepiej kupić trzy naraz? Mieszkanki pałacu cesarskiego za czasów dynastii Qing nie miały tego problemu. Qipao to był ich codzienny strój. 
 
Mają rację ci, co twierdzą, że Birmingham, przemysłowa stolica West Midlands jest brzydka. Miejscami przypomina naszą dziewiętnastowieczną Łódź. Ceglane fabryki  i „familoki”. Szklana nowoczesność wyrasta nad dachy starych budynków jakby się ktoś bawił szklanymi klockami, a potem porzucił je w pośpiechu. Ale miało być o bogactwie. No więc… w słynnej dzielnicy jubilerów (Jewellery Quarter) powstaje 40 procent biżuterii sprzedawanej w Wielkiej Brytanii. Kto kupuje? Turyści  raczej tylko oglądają wystawy. Jest co. Ale ileż można?!
 
Komuniści i koronowani demokraci

W  Hyde Parku, mimo wrednej londyńskiej pogody, że psa by nie wygonił, wokół speakera krytykującego „iluzję brytyjskiej koronowanej demokracji” sięgającej coraz głębiej do kieszeni podatników, zgromadziło się sporo słuchaczy. Zadają pytania, speaker objaśnia, ale gdy przyłącza się mężczyzna o wyraźnie południowoazjatyckich rysach, dyskusja przeradza się w kłótnię. Tylko patrzeć jak dojdzie do rękoczynów. Widząc co się święci, speaker zabiera dwie skrzynki po pomidorach na których stał przemawiając, i odchodzi w drugi koniec Speakers’ Corner. Po chwili znów otacza go tłumek. A krzykacza toczącego (dosłownie) pianę z ust, ludzie omijają. Z lawiny słów można wyłowić (bez obrazy) dwa: złodziejstwo i niewolnictwo. 
 
Na trawniku zalanym deszczem grupa muzułmanów oddaje się rytualnym modłom. Obok czarnoskóry mężczyzna z diabelskim czerwonym rogiem na czole stoi na drabince. Zauważył, że mu się przyglądam.
 
– Masz do mnie jakieś pytanie? – wychrypiał.
– Ja nie jestem mówcą!
– Więc po co tu sterczysz?
– Lubię być zabawny. 
– A z czego żyjesz, masz jakiś zawód?
– Nie. A ty?
– Dziennikarka. Z Polski.
– Polska? U was jest komunizm! 
 
Po chwili głębokiego namysłu  Rogaty dodaje: – Polacy bronili Anglii  podczas wojny i dużo ich tu przyjechało. Jest wyraźnie zadowolony, że błysnął aż taką wiedzą. 
 
W szaroburym pałacu Buckingham u królowej zastałam jak zwykle szczelnie zasunięte firanki, nie pierwszej świeżości zresztą. Ale nie ma się co dziwić. Dopiero w przyszłym roku podatnicy dadzą królowej podwyżkę –  prawie 7 mln funtów, więc będzie za co ogarnąć pałac. Poza tym tradycja rzecz święta. Historyczny dom królowej w Worcester, opatrzony właśnie taką tablicą, jest walącą się ruderą. Ale ktoś tam mieszka!
 
Na Trafalgar Square znów nerwowo. Szykuje się do demonstracji ruch Anonymous. Młodzi ludzie w maskach. Policja. Stoją, patrzą. Czekają aż się zacznie, a zaczyna się zazwyczaj po zmroku, który zapada coraz prędzej. O szóstej jest prawie ciemno, turyści zmykają do hoteli, National Gallery żegna ostatnich miłośników sztuki, którym , jak mnie, żal odchodzić. Znikają z placu zjawy unoszące się w powietrzu – to przebierańcy różnej maści wysiadujący cały boży dzień na zmyślnych rusztowaniach sprawiających wrażenie jakby faktycznie unosili się nad ziemią. Zarabiają w ten sposób na chleb. Chociaż turyści wolą się gapić niż płacić za widowisko.
 
Kto zaklina deszcz

Stonehenge też szykuje się do świąt. Ziemia rozryta buldożerami, w tle wielka hala – już prawie pod dachem. Będą kłaść tory… Do megalitów sprzed 5 tys. lat stojących w szczerym polu turyści będą dowożeni kolejką z wagonikami. Wariactwo!  Po to buduje się tę koszmarną halę, rujnuje okolicę i spokój duchom zaklętym w kamieniach. A także świnkom ryjącym opodal w błocku (hodowla pod gołym niebem). 
 
Teraz chodzi się piechotą oglądać megality – najsłynniejszy obiekt turystyczny (po pałacu Buckingham i Big Benie). Obejście tajemniczego kamiennego kręgu, raczej resztek, co po nim zostały, zajmuje spacerkiem pół godziny. Do parkingu parę kroków. Parking wielki, niewiele samochodów. Nie sezon. No i ta pogoda, całą drogę (2 godziny z Londynu) lało. Kierowca: – A nie mówiłem, że to jest magiczne miejsce i jak dojedziemy do Stonehenge to ustanie deszcz? Faktycznie.
 
Marco  jest rozwiedziony, dzieci zostały w Brazylii. Tu mieszka z mamą. Ale czy spędzą święta razem? Może… – Angielscy znajomi zabrali mnie w wigilię do pubu na zabawę z tańcami do białego rana. I takie były moje pierwsze święta w Anglii – śmieje się gdy o tym opowiada. Jest tutaj 12 lat. Lubi angielski luz. Lubi tańczyć w pubach. Tańczy bosko! Muzyka na żywo, ludzie śpiewają razem z wykonawcą,  podrzucają tytuły piosenek, komitywa.
 
Pub jest drugim domem Anglika, a czasami pierwszym. 
 
Siedzimy w pubie. Kiedyś był tu kościół. Ściana gdzie widać zarys ołtarza, podświetlona na czerwono. Kelner wspina się z tacą drinków  krętymi  schodkami na chór, gdzie też stoi rząd stolików. Z chóru sfruwa Różowy Anioł. Skrzydełka, kusa spódniczka. Aureola przekrzywiona zawadiacko. Zahaczyła już o parę piw? Za Aniołem lezie spocony Miś – w klapkach. Na górze trwa impreza firmowa. Toalety są tylko na dole.  
 
Jest dziesiąta wieczór, zabawa dopiero się rozkręca. Przychodzą bez przerwy nowi goście, przy barze jest taki ścisk, że nie sposób podejść, ludzie piją na stojąco w tym tłumie. Przy naszym stole też coraz ciaśniej. Dosiedli się angielscy znajomi Marco, on w siódmym niebie, gadają wszyscy naraz, śmieją się jak dzieci. 

Każdy ma w sobie coś z dziecka, tylko że my się wstydzimy do tego przyznać. Oni nie. Mają do siebie większy dystans. Bo czy u nas ktoś się roześmieje z takiego dowcipu, jaki chodzi teraz po pubach? „ Człowiek przechodzi trzy stadia rozwoju: 1.kiedy wierzy w Świętego Mikołaja. 2.kiedy nie wierzy w Świętego Mikołaja. 3. kiedy JEST Świętym Mikołajem!”
 
A skoro już mowa o tym, to starsi państwo, których poznałam przy marinie w Worcester, zawarli kompromis. On kupił niebieską rolkę papieru do pakowania prezentów świątecznych, a ona różową.  No i jak nie lubić takiej Anglii? Jak lukier, ale ja go posmakowałam tylko z wierzchu. 
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy